Skocz do zawartości
Jans

Historia O czesc 2 (lektura obowiazkowa Bdsm,klasyka)

Rekomendowane odpowiedzi

Historia O cz.2

 

        O mieszkała na wyspie świętego Ludwika, na poddaszu starego domu zwróconego na południe, ku Sekwanie. Mansardowe pokoje były przestronne, choć niskie. Te od frontu, a było ich dwa, miały nawet balkoniki, wygospodarowane w spadzistym dachu. Jeden pokój należał do O, drugi, wypełniony od góry do dołu rzędami książek okalających kominek, służył za salon, biuro albo jeszcze coś innego. Na wprost dwóch okien stała tu ogromna kanapa, natomiast na ścianie naprzeciwko kominka wisiał stary obraz. Jadało się tu również obiady, kiedy jadalnia od strony podwórka, cała wybita ciemnozieloną serżą okazała się na to za mała. Kolejny pokój, również od podwórka, służył za przebieralnię i garderobę René. O dzieliła z nim również łazienkę, która była żółta, podobnie jak maleńka kuchnia. Codziennie przychodziła posługaczka, zajmująca się sprzątaniem. Pomieszczenia na podwórku miały posadzkę z czerwonych, sześciokątnych płytek, jakie można spotkać powyżej pierwszego piętra na schodach i podestach starych paryskich domów. Kiedy O zobaczyła je po powrocie z Roissy, serce podskoczyło jej gwałtownie: były to te same płytki, co w korytarzu czerwonego skrzydła. Pokoik O był niewielki. Różowo-czarne, perkalowe zasłonki były zasunięte, za metalowym parawanem przed kominkiem jaśniał ogień, a łóżko czekało rozścielone. - Kupiłem ci bluzkę z nylonu - powiedział René. - Jeszcze takiej nie miałaś. I właśnie ta nylonowa, biała bluzka, marszczona i obcisła, cieniuteńka jak ubranie na egipskich statuetkach, leżała teraz na łóżku, po tej stronie gdzie zawsze sypiała O. Przewiązywało się ją w talii elastycznym, stebnowanym paskiem. Nylon był tak cienki, że przebijał spod niego różowy kolor piersi. Z wyjątkiem zasłon i panneau nad łóżkiem, z tego samego co zasłony perkalu oraz obitych tymże materiałem niskich foteli, wszystko było tu białe: ściany, pikowana kapa na łóżku z mahoniowymi kolumienkami i skóry niedźwiedzie na podłodze. O siedząc na podłodze przy kominku, ubrana w swoją biała, nylonową bluzkę, słuchała co mówi do niej René. Powiedział jej przede wszystkim, że nie powinna uważać się odtąd za osobę wolną. Od wolności byłby już tylko krok do tego, by przestała go kochać i odeszła od niego. Jeśli go kocha, nie może być wolna. Słuchała w milczeniu, myśląc jak bardzo jest szczęśliwa - René chciał udowodnić sobie samemu, mniejsza o to w jaki sposób, że O należała do niego, w swojej naiwności nie zdając sobie sprawy, że fakt ten jest bezsporny i nie wymaga żadnego dowodu. Być może jednak wiedział o rym, nie chciał jedynie tego okazać, gdyż sprawiało mu to przyjemność. Słuchała go patrząc w ogień, obawiając się podnieść wzrok, by nie napotkać jego spojrzenia. On zaś przechadzał się tam i z powrotem. Naraz powiedział jej, że przede wszystkim życzy sobie, aby słuchając go rozłożyła nogi i opuściła ręce - siedziała bowiem ze złączonymi kolanami, wokół których splotła ręce. Uniosła koszulową bluzkę i rozszerzywszy nogi przysiadła na piętach jak karmelitka lub Japonka czekała co dalej. Kiedy tylko rozszerzyła nogi, poczuła na udach kłujące, białe futro. To jednak było za mało: nie rozłożyła nóg dość szeroko. Kiedy powiedział "rozszerz nogi", słowa te miały w jego ustach taką moc, że przyjęła je z uczuciem najwyższego szacunku, świętej pokory, jakby przemawiał do niej nie on, a jakiś bóg. Siedziała nieruchomo z opuszczonymi rękami, zwisającymi po obu stronach jej kolan, pomiędzy którymi opadła luźno jej biała bluzka. To, czego chciał René nie było skomplikowane: miała być mu posłuszna nieustannie, w każdej chwili być do jego dyspozycji. Nie wystarczało mu, że wie, iż tak jest: nie mogło być mowy o najmniejszej przeszkodzie - zarówno sposób trzymania się, jak i ubranie miało to ustawicznie symbolizować. Oznacza to, ciągnął dalej, dwie rzeczy. Po pierwsze, o czym już wiedziała, gdyż uprzedzano ją o rym pierwszego dnia pobytu w pałacu, nie wolno jej nigdy zakładać nogi na nogę ani domykać ust. Sądzi zapewne, że to błahostka (rzeczywiście tak myślała), tymczasem przekona się, ze przestrzeganie tego zalecenia pośród codziennych zajęć i wśród osób niewtajemniczonych w sekretny sens tych znaków, o których tylko oni oboje będą wiedzieli, wymagać będzie od niej stałego napięcia uwagi i pozwoli odczuć kim jest naprawdę. Po drugie, musi się zająć doborem odpowiednich ubrań, a w razie potrzeby wymyśleć coś takiego, by nie musiała być na wpół roznegliżowana jak wtedy w samochodzie wiozącym ją do Roissy. Jutro ma przejrzeć wszystkie szafy i szuflady, i dokonać selekcji ubrań. Musi oddać wszystkie majtki, pasy do pończoch, biustonosze (,takie jak ten, który zdarł z niej w samochodzie), wszystkie te części bielizny, które zakrywają piersi, bluzki, suknie nierozpinające się z przodu, ciasne spódnice, których nie można jednym ruchem zadrzeć do góry. Że od tej pory będzie chodzić do gorseciarki bez biustonosza? No cóż, będzie musiała. W razie czego powie, że tak się jej podoba, albo też może nic nie mówić, to wyłącznie jej sprawa. Na koniec powiedział, że daje jej na to wszystko kilka dni. W szufladzie sekretarzyka znajdzie pieniądze. Kiedy skończył, szepnęła do niego "kocham cię", lecz nie poruszyła się. Sam dołożył drewna do kominka i zapalił lampę przy łóżku, z abażurem z opalizującego szkła. Potem powiedział, żeby położyła się do łóżka i zaczekała na niego. Kiedy wrócił, O wyciągnęła rękę, żeby zgasić lampę. Była to lewa ręka i ostatnią rzeczą, jaką zobaczyła zanim wszystko skrył mrok, był ciemny błysk jej żelaznego pierścienia. Zanim opadła na łóżko, jej kochanek przywołał ją po imieniu i schwyciwszy ją ręką za podbrzusze, przyciągnął do siebie. Nazajutrz, kiedy O kończyła właśnie śniadanie, sama, w szlafroku w swojej ciemnozielonej jadalni - René wyszedł wczesnym rankiem i miał powrócić dopiero wieczorem - zadzwonił telefon. Aparat znajdował się w sypialni obok łóżka, w pobliżu lampy. O usiadła na podłodze i podniosła słuchawkę. Dzwonił René, żeby spytać, czy posługaczka już wyszła. Tak, zabrała się jak tylko podała śniadanie i wróci dopiero nazajutrz. - Zaczęłaś już wybierać ubrania? - spytał René. - Zaraz zacznę - odpowiedziała - ale za późno wstałam, potem wzięłam kąpiel i skończyłam dopiero w południe. - Jesteś ubrana? - Nie, mam na sobie nocną koszulę i szlafrok. - Odstaw telefon, zdejmij szlafrok i koszulę. O zrobiła to posłusznie, tak przejęta, że telefon zsunął się z łóżka na dywan. Przestraszyła się, że została rozłączona. Lecz nie, połączenie nie było przerwane. - Jesteś już naga? - zapytał René. - Tak, skąd dzwonisz? Nie odpowiedział na to pytanie, tylko dorzucił: - Masz pierścionek? Tak, miała go na ręce. Miała tak pozostać do jego przyjścia i zająć się selekcją ubrań. Minęła już pierwsza, była piękna pogoda. Promienie słońca padały na jej koszulę i prążkowany, aksamitny szlafrok w kolorze zielonych migdałów, spoczywające teraz na dywanie, tak jak je rzuciła. Zebrała je i poszła schować do szuflady w łazience. W przejściu, lustro na drzwiach, tworzące wraz z trenem na ścianie i drugimi, również oszklonymi drzwiami, coś w rodzaju wielkiego zwierciadła o trzech taflach, odbiło jej postać. Miała na sobie jedynie pantofelki z zielonej skórki z odkrytymi piętami, w tym samym odcieniu, co szlafrok - odrobinę tylko głębszym niż te, które nosiła w Roissy - oraz pierścień. Nie nosiła już obroży ani bransolet i była swoim jedynym widzem. Nigdy jednak nie czuła się tak kategorycznie poddana czyjejś, nie własnej woli, tak absolutnie ubezwłasnowolniona i uległa, nigdy też nie czuła się z tego powodu tak bardzo szczęśliwa. Kiedy schyliła się wysuwając szufladę, spostrzegła jak jej piersi zakołysały się leciutko. Prawie dwie godziny zajęło jej przebranie ubrań, które odkładała na łóżko, a potem chowała do walizki. Co do majtek sprawa była prosta, zebrała je wszystkie w kupkę obok jednej z mahoniowych kolumienek. Podobnie było z biustonoszami - nie zostawiła żadnego. Wszystkie krzyżowały się z tyłu, na plecach i zapinały się z boku. Wymyśliła jak można by je przerobić - zapięcie trzeba byłoby zrobić z przodu, między piersiami. Pasy do pończoch również nie nastręczały większego kłopotu, chociaż zawahała się przy jednym: był sznurowany z tyłu i przypominał trochę gorset, jaki nosiła w Roissy. Odłożyła go osobno na komodę - René zadecyduje. Rozstrzygnie też co zrobić z koszulkami i bluzkami wkładanymi przez głowę, które przylegały do szyi, a zatem nie dawały się rozpiąć. Ale za to można je było bez trudu unieść i odsłonić piersi. Nie miała natomiast wątpliwości co do dłuższej bielizny - wszystkie kombinacje spoczęły na łóżku. W szufladzie została halka z czarnego, gęstego jedwabiu wykończona falbanką i brukselską koronką. Kładło się ją pod solejkę z czarnej wełny, tak cienkiej, że niemal przezroczystej. Potrzebowała jeszcze innych krótkich halek- jaśniejszych. Zauważyła też, że albo będzie musiała zrezygnować z jednoczęściowych sukien, albo sprawi sobie nowe, zapinane od góry do dołu, bardziej stosowne. Powinna również zamówić bieliznę dającą się rozpiąć wraz z sukienką. W przypadku halek i sukien wszystko było proste, ale co powie modystka na jej bieliznę? Wytłumaczy jej, że potrzebuje więcej dolnych halek, bo łatwo marznie. Rzeczywiście była zmarzlakiem - jak w takim razie wytrzyma zimą? Kiedy wreszcie skończyła, zostawiwszy sobie jedynie zapinane z przodu szmizjerki, czarną, marszczoną halkę, no i, rzecz jasna, płaszcze oraz kostium, w którym wracała z Roissy, poszła zrobić sobie herbaty. W kuchni nastawiła termostat na silniejsze grzanie. Posługaczka nie nałożyła drewna do kosza, O zaś wiedziała, że jej kochanek lubi po powrocie widzieć ją siedzącą przy kominku. Nałożyła drew i zaniosła kosz do salonu. Napaliła w kominku. Zwinęła się w kłębek na fotelu i przysunąwszy do siebie tacę z herbatą, czekała jego powrotu, lecz tym razem - zgodnie z jego poleceniem czekała naga. Na pierwsze kłopoty natrafiła O w pracy. Kłopoty to zresztą za wiele powiedziane - właściwszym słowem byłoby zdziwienie. O pracowała w dziale mody pewnej agencji fotograficznej. Oznaczało to, że przez jakieś dwie godziny dziennie robiła zdjęcia najprzeróżniejszym pięknym i niezwykłym dziewczętom, wybranym przez projektantów do prezentowania ich najnowszych kreacji. Zdziwienie wywołało to, że w okresie największego ożywienia, kiedy wejść miały właśnie nowe modele, O przedłużyła sobie wakacje. To jednak było jeszcze niczym. Najbardziej dziwiło to, jakiej uległa metamorfozie. Na pierwszy rzut oka trudno było stwierdzić na czym to polega, niemniej dawało się wyczuć, że coś się zmieniło, a po dłuższej obserwacji przekonać się na czym polegało. Trzymała się teraz prosto (o wiele bardziej niż przedtem), miała jasne spojrzenie, najbardziej jednak uderzająca była doskonałość jej bezruchu i powściągliwość w ruchach. Nosiła na co dzień ciemne ubrania, tak jak wszystkie kobiety wykonujące zawód zbliżony do męskiego, lecz dziewczęta będące przedmiotem jej pracy, zawodu oraz powołania zajmujące się strojami, szybko odkryły na czym polega to, co tak sprytnie ukrywała. To co dla innych niewidoczne, było dla nich oczywiste. Trykotowe bluzki noszone na gołe ciało, pod którymi delikatnie zaznaczały się piersi (René ostatecznie pozwolił na trykoty), wirujące swobodnie, plisowane spódnice wyglądały na swoisty, dyskretny uniform, O nosiła je bowiem stale. -- Dziewczynko - zwróciła się do niej pewnego dnia z ironiczną miną jasnowłosa modelka o zielonych oczach, której kości policzkowe i smagła skóra wskazywały na słowiańskie pochodzenie. - źle robisz nosząc podwiązki - powiedziała. - Zepsujesz sobie uda. Wszystko przez to, że O nieuważnie i zbyt gwałtownie przysiadła w jej obecności na poręczy skórzanego fotela - spódnica podfrunęła jej do góry. Dziewczyna zauważyła wtedy kawałek nagiego uda powyżej pończoch, które O zwijała tuż nad kolanami. Dostrzegła przy tym na jej twarzy tak zagadkowy uśmiech, że przemknęło jej przez. głowę, iż tamta domyśla się wszystkiego, a może nawet wie o wszystkim. Poprawiła jedną, potem drugą pończochę, napinając je mocniej (co było o wiele bardziej kłopotliwe niż gdyby nosiła pas), po czym powiedziała na usprawiedliwienie: - To jest praktyczniejsze. - Praktyczniejsze przy czym? - spytała Jacqueline. - Nie Lubię nosić pasa - odpowiedziała O. Jacqueline nie pytała już o nic, tylko przyglądała się jej żelaznemu pierścieniowi. W ciągu kilku dni O zużyła około pięćdziesięciu rolek filmu fotografując Jacqueline. Zdjęcia nie przypominały niczego, co robiła wcześniej. Może nie nadarzyła się jej dotąd taka modelka. W każdym razie nigdy nie zdołała wydobyć z twarzy i ciała tyle wyrazu. Nie chodziło wszakże o to, że jedwabie, futra i koronki przyłapane w lusterku aparatu fotograficznego zyskiwały na urodzie. Jacqueline była równie niezwykła w najzwyklejszej bluzce, jak i w najbardziej szykownym futrze. Nosiła włosy krótko ostrzyżone. Były grube i jasne, lekko sfalowane. Bez słowa pochylała głowę na lewe ramię, dotykając policzkiem kołnierza futra, jeśli akurat miała na sobie futro. O udało się ją uchwycić uśmiechniętą i pełną czułości, z włosami lekko wzburzonymi, jakby pod podmuchem wiatru. Swój śliczny, jędrny policzek przytuliła właśnie do futra z niebieskich norek, szarego i delikatnego jak świeży, drzewny popiół. Miała rozchylone wargi i półprzymknięte oczy. Kiedy płukała odbitkę, wyglądała niczym przepełniona szczęściem topielica, tak bardzo, bardzo blada. O kazała sporządzić odbitki w jak najjaśniejszych szarościach. Zrobiła też inne zdjęcie Jacqueline, które poruszyło ją jeszcze bardziej. Stała na nim tyłem do światła, z odsłoniętymi ramionami. Jej kształtną głowę spowijała całkowicie woalka z dużymi oczkami, zasłaniająca również twarz i zwieńczona absurdalnymi piórami, których prawie niematerialne niteczki unosiły się nad nią niczym dym. Miała na sobie obszerną spódnicę z grubego, przetykanego złotą nitką jedwabiu, intensywnie czerwoną, jak suknie na średniowiecznych obrazach, sutą na biodrach i mocno ściśniętą w talii, z dobraną górą podkreślającą rysunek piersi. Krawcy nazywają taką suknię suknią galową, co oznacza tyle, że nikt jej nie nosi. Sandały na wysokich obcasach, wykonane były również z czerwonego jedwabiu. Kiedy Jacqueline stała naprzeciw niej ubrana w suknię, sandały i woalkę, będącą jakby przeczuciem maski, O uzupełniała i przekształcała w myślach jej strój: tak niewiele by trzeba-wystarczyłoby tylko trochę bardziej zwęzić talię i odkryć piersi - a byłaby to ta sama suknia, którą nosiła w Roissy Jeanne. Ten sam gruby i lśniący jedwab, jedwab który zagarnia się i podnosi... I rzeczywiście Jacqueline zagarnęła go i uniosła, żeby zejść z podestu, na którym pozowała O od jakiegoś kwadransa. Ten sam znajomy szelest, niby suchych liści. Czyżby naprawdę nikt nie nosił takich sukien? Ależ tak! Jacqueline miała również na szyi ciasną, złotą obrożę, na przegubach zaś złote bransolety. O przyłapała się na myśli, że o wiele bardziej pasowałyby jej skórzane. Tego dnia (co nie zdarzało się wcześniej) poszła za Jacqueline do garderoby sąsiadującej ze studiem, gdzie modelki przebierały się, malowały i gdzie zostawiały ubrania i kosmetyki. Stała oparta o futrynę patrząc w lustro toaletki, przy której usiadła Jacqueline, nadal w swej czerwonej, jedwabnej sukni. Lustro było na tyle duże (toaletkę stanowił śliski czarny stolik przysunięty do ściany, na której wisiało lustro), że widziała w nim zarówno Jacqueline, jak siebie samą oraz garderobianą, zdejmującą właśnie pióropusz i woalkę. Kiedy Jacqueline zdejmowała z szyi obrożę, jej ramiona wyglądały niczym dwa ucha wazy. Pod starannie wygolonymi pachami (jaka szkoda, myślała O, ma takie piękne włosy) połyskiwały kropelki potu i O poczuła delikatną, cierpką, roślinną woń i zastanowiła się, jakich też musi używać perfum. A jakich perfum każą jej używać? Później Jacqueline zdjęła bransolety, położyła je na czarnym, szklanym stoliku toaletki, gdzie zadzwoniły przez moment podobnie jak łańcuchy. Jej włosy wydawały się niezwykle jasne, gdyż skórę miała brunatno beżową, niczym morski piasek odsłonięty świeżo przez fale. Na zdjęciu czerwony jedwab będzie czarny. W momencie gdy to pomyślała, grube rzęsy Jacqueline, które malowała jakby od niechcenia, uniosły się i O napotkała w lustrze jej spojrzenie, tak mocne i nieruchomo utkwione, że poczuła, iż się czerwieni. I to było wszystko. - Przepraszam - powiedziała Jacqueline - ale muszę się rozebrać. - Przepraszam - odpowiedziała O i zamknęła drzwi. Nazajutrz wzięła do domu odbitki wczorajszych zdjęć, nie mając pewności czy chce je pokazać swemu kochankowi, z którym miała pójść na obiad. Malując się przed lustrem zerkała na nie i przerywała co chwilę, by przesunąć palec wzdłuż wygiętej linii jej brwi, zakreślić rysunek ust. Kiedy usłyszała szczęk klucza w zamku, szybko wsunęła zdjęcia do szuflady. Od dwóch tygodni O była całkowicie wyposażona, tak jak sobie życzył René. Nie zdążyła jeszcze się do tego przyzwyczaić, kiedy pewnego wieczoru znalazła po przyjściu ze studia liścik, w którym jej kochanek prosił ją, aby była gotowa o ósmej do wyjścia na obiad, w którym będzie im towarzyszył pewien jego przyjaciel. Przyślą po nią samochód - szofer wejdzie po nią na górę. W post scriptum było szczegółowo napisane, że ma się ubrać całkowicie na czarno (słowo "całkowicie" było podkreślone) oraz umalować i uperfumować się tak jak w Roissy. Była już szósta. Całkowicie na czarno, po to by wyjść na obiad - a była już połowa grudnia i zaczęły się chłody - to oznaczało czarne nylony, czarne rękawiczki, plisowaną suknię w formie wachlarza, gruby trykot wysadzany dżetami albo kaftanik z jedwabiu. Był on watowany, z pikowaniem, obcisły i zapinany od góry do dołu, dokładnie taki jaki nosili panowie w siedemnastym wieku. Doskonale leżał na piersiach, gdyż wewnątrz wszyty miał biustonosz. Po obu stronach z gęstego jedwabiu, posiadał głęboko wycięte baskinki sięgające do biodra. Jedynym jasnym akcentem jej stroju były duże, złocone zapięcia w formie kółek, przypominające zatrzaski na dziecięcych, zimowych botkach. Nic nie wydawało się jej tak dziwne jak to, kiedy ułożywszy na łóżku całe przygotowane ubranie, obok niego zaś czarne czółenka na wysokich i cienkich obcasach i wykąpawszy się samotnie, bez niczyjego nadzoru, patrzyła na siebie malującą się i perfumującą jak w Roissy. Kredki i szminki, które miała, były zupełnie inne niż tam. W szufladzie toaletki znalazła tłusty róż do policzków, którego nigdy dotąd nie używała i podkreśliła nim otoczki brodawek. Był to taki róż, który wydaje się być blady tuż po nałożeniu, potem zaś ciemnieje. Najpierw zdawało się jej, że użyła go za dużo, zmyła go więc alkoholem - schodził bardzo źle - i rozpoczęła na nowo: na koniuszkach jej piersi wykwitła ciemna piwonia. Bezskutecznie chciała umalować nim wargi schowane pośród runa zdobiącego jej łono, w ogóle się tam nie odznaczał. Wreszcie pośród licznych szminek w szufladzie znalazła jedną, której nie lubiła używać, bo była zbyt sucha i zbyt długo trwało malowanie nią ust. Tutaj nadawała się znakomicie. Kiedy fryzura i twarz były już gotowe, zabrała się do perfum. René podarował jej perfumy w rozpylaczu, dającym obfitą i gęstą mgiełkę. Nie znała ich nazwy. Miały zapach suchego drewna i bagiennych roślin - nieco cierpki i dziki. Rozpylona mgiełka osiadała i spływała po skórze, po włosach pod pachami i na podbrzusze w formie maleńkich, kulistych kropli. O nauczyła się w Roissy staranności i cierpliwości: perfumowała się trzykrotnie, czekając aż perfumy wyschną na niej. Założyła najpierw pończochy i czółenka, potem halkę noszoną pod spódnicą, wreszcie samą spódnicę oraz kaftan. Wciągnęła rękawiczki i wzięła torebkę. Miała w niej pudełeczko z pudrem, szminkę, grzebień, klucz i tysiąc franków. Już w rękawiczkach wyjęła z szafy futro i spojrzała na budzik przy łóżku: była za kwadrans ósma. Przysiadła na skraju łóżka i patrząc na budzik czekała w bezruchu na dzwonek. Kiedy wreszcie zabrzmiał i wstała do wyjścia, dostrzegła w lustrze nad toaletką, na chwilę przed zgaszeniem światła, swoje spojrzenie: jasne, czułe i uległe. Kiedy popchnęła drzwi niewielkiej włoskiej restauracji, przed którą zatrzymał się samochód, pierwszą osobą jaką spostrzegła, był stojący przy barze René. Uśmiechnął się do niej z czułością, ujął za rękę i odwracając się w stronę atletycznie zbudowanego mężczyzny o szpakowatych włosach przedstawił go jej po angielsku. Był to Sir Stephen H. Zaproponował jej miejsce na wysokim stołku pomiędzy nimi, a kiedy siadła, René przypomniał jej półgłosem, by nie zagniatała sukni. Pomógł jej rozpostrzeć suknię wokół stołka, którego zimną skórę i metalowy rant poczuła na udach. Przysiadła zaledwie na połowie siedzenia w obawie, że siadając głębiej uległaby może pokusie założenia nogi na nogę. Suknia była rozłożona dokoła niej. Zaczepiła prawy obcas o jeden z drążków przy stołku, czubkiem lewego buta dotykała podłogi. Anglik odwrócony w jej stronę patrzył na nią bez słowa. Zauważyła, że przygląda się jej kolanom, dłoniom, na koniec ustom, a spojrzenie to było tak spokojne, uważne i precyzyjne, a przy tym tak pewne jej samej, że czuła się ważona i mierzona jak przedmiot lub narzędzie, którym wszak była. Pod naporem tego spojrzenia, jakby mimowolnie zdjęła rękawiczki. Wiedziała, że kiedy odsłoni dłonie, on przemówi - były bowiem osobliwe i przypominały raczej dłonie chłopca, a ponadto na serdecznym palcu lewej ręki miała swój pierścień z potrójną spiralą ze złota. On jednak milczał nadal. Uśmiechnął się tylko, dostrzegłszy pierścień. Wolno dopijał swoją whisky. René pił Mamini, O zaś sok grejpfrutowy, który dla niej zamówił, tłumacząc, że jeśli chciałaby sprawić im przyjemność, to wszyscy troje zejdą na obiad do salki w podziemiu, gdzie jest zaciszniej niż tu na górze. - Ależ oczywiście - powiedziała O zabierając z baru torebkę i rękawiczki. Wtedy, chcąc pomóc jej w zejściu ze stołka, Sir Stephen wyciągnął rękę, na której ona położyła swoją i zwracając się nareszcie do niej zauważył, że jej ręce stworzone są do noszenia żelaza: żelazo bardzo jej pasuje. Ponieważ było to powiedziane po angielsku, miało nieco dwuznaczny sens - nie wiadomo było czy chodzi jedynie o metal, czy też, a może przede wszystkim o okowy. W salce poniżej, która okazała się zwykłą piwnicą, z surowymi murami obrzuconymi tynkiem, lecz za to chłodną i miłą, stały tylko cztery stoliki. Jeden z nich zajęty był już przez towarzystwo, kończące właśnie posiłek. Na ścianach namalowane były gastronomiczna i turystyczna mapa Włoch - ciepłe barwy przypominały lody waniliowe, malinowe i pistacjowe. Patrząc na nią O postanowiła zamówić sobie na deser lody, najlepiej z tłuczonymi migdałami. Czuła się taka szczęśliwa - René dotykał ją kolanem pod stolikiem, a kiedy mówił wiedziała, że mówi do niej. On również przyglądał się jej wargom. Pozwolono jej na lody, nie zgodzono się natomiast na kawę. Sir Stephen poprosił O i René by zechcieli wypić kawę u niego w domu. Wszyscy zjedli lekki posiłek, O zaś zauważyła, że mężczyźni przez cały czas dbają o to, by za dużo nie pić, tym bardziej nie pozwalali na to jej: we troje wypili zaledwie pół karafki Chianti. Obiad skończył się szybko: nie było jeszcze dziewiątej. - Odesłałem szofera - powiedział Sir Stephen. - Zechce pan poprowadzić, René. Najlepiej jeśli zaraz pojedziemy do mnie. René usiadł za kierownicą, O przy nim, a obok niej Sir Stephen. Był to ogromny Buick i na przedniej jego ławce mieścili się bez trudu. Po przejechaniu placu Alma, Cours-la-Reine wydał się jasny, gdyż z drzew opadły już liście, a plac Zgody był migotliwy i połyskujący pod ciemnym niebem, na którym zgromadziły się śniegowe chmury. O usłyszała ciche pstryknięcie i poczuła strumień ciepłego powietrza owiewający dołem jej nogi: to Sir Stephen włączył ogrzewanie. René jechał lewym brzegiem Sekwany, potem skręcił na Pont-Royal, żeby przejechać na prawy brzeg; pomiędzy kamiennymi obręczami mostu woda wyglądała jakby również zastygła w kamień. Była czarna. O przypomniała sobie hematyty, które też są czarne. Kiedy miała piętnaście lat, jej najlepsza przyjaciółka, dwa razy od niej starsza, w której O się kochała, nosiła pierścionek z hematytem inkrustowanym wokoło maleńkimi diamencikami. O pragnęła wtedy mieć kolię z hematytów, bez diamentów, która przylegałaby ciasno do szyi jak obroża. Czy obroże jakie dostawała dzisiaj - zresztą wcale ich nie dostawała - zamieniłaby na tę z hematytów, tych wymarzonych hematytów? Ujrzała na nowo ubogi pokoik gdzieś na tyłach Turbigo, gdzie przyprowadziła ją Mariom siebie rozplatającą swoje grube warkocze gimnazjalistki, kiedy rozebrana przez Marion leżała w łóżku. Marion była piękna, kiedy dawała się całować i pieścić. To prawda, że oczy mogą być jak gwiazdy - jej przypominały te błękitne i migocące. René zatrzymał samochód. Byli przy jednej z tych ulic, które łączą rue de I'Universite z rue de LiIIe, O nie zdołała dokładnie jej rozpoznać. Apartament Sir Stephena mieścił się w głębi dziedzińca, w skrzydle zabytkowego domu. Pokoje rozmieszczone były w amfiladzie. Na końcu znajdował się największy i najbardziej komfortowy, z hebanu w stylu angielskim - z ciemnego hebanu i z obiciami z żółto-szarego jedwabiu. - Nie żądam, aby zajmowała się pani ogniem, lecz proponuję tę oto kanapę. Zechce pani spocząć. René zrobi nam kawy. Proszę jedynie aby pani słuchała. Kanapa obita jasnym adamaszkiem stała prostopadle do kominka, przodem zaś do okien wychodzących na ogród. Za nią, dokładnie naprzeciw tamtych, były okna wychodzące na dziedziniec. O zdjęła futro i położyła je na oparciu sofy. Odwróciwszy się spostrzegła, że zarówno jej kochanek jak i gospodarz czekaj na stojąco, aż przyjmie zaproszenie. Postawiła torebkę obok futra i zdjęła rękawiczki. Kiedy się wreszcie nauczy i czy w ogóle się lega nauczy, żeby siadając podnosić suknię dyskretnym ruchem, tak żeby nikt nie zauważyły bzy ona sama maże zapominać o własnej nagości. W każdym razie nie maże pozwolić aby René i ten obcokrajowiec przyglądali się term bez słowa; tak jak teraz. Ale dosyć już. Sir Stephen rozpalił ogień, a René przeszedł z tyłu za sofę i znienacka chwyciwszy ją za szyję odwrócił jej głowę w stronę oparcia, i wycisnął na jej ustach pocałunek - tak długi i namiętny, że zaparła jej dech i poczuła, jak robi jej się gorąco i mokro między oclone. Oderwał na chwilę usta, żeby powiedzieć, że ją kocha i pocałował j~ ponownie. Ręce O spoczywały bezczynnie, jakby zaskoczone, wnętrzem dłoni da góry, na sukni, która okalała ją niczym kielich czarnego kwiatu. Sir Stephen podszedł bliżej i kiedy René puścił ją wreszcie, jej spojrzenie spotkało się z szarymi i hardymi oczami Anglika. Oszołomiona i zachłyśnięta swym szczęściem dostrzegła przecież bez trudu, że to spojrzenie pełne jest zachwytu i pożądania. Któż mógłby się oprzeć jej wilgotnym, rozchylonym ustom, nabrzmiałym teraz wargom, białej Bryi odchylonej efektownie na tle czarnego kołnierzyka przy chłopięcym kaftaniku, tym oczom wielkim i jasnymi, które wcale nie zamierzały uciekać. Lecz jedynym gestem na jaki pozwolił sobie Sir Stephen było delikatne muśnięcie jej brwi i warg. Potem usiadł naprzeciw niej, po drugiej stronie kominka, a kiedy również René wziął sobie krzesło, przemówił. - Sądzę - powiedział - że René nie mówił pani dotąd o swojej rodzinie. Być może wiadomo pani jednak, że jego matka, zanim jeszcze poślubiła jego przyszłego ojca, była zamężna z pewnym Anglikiem, który miał już syna z poprzedniego małżeństwa. Tym synem jestem ja. Byłem przez nią wychowywany do czasu, gdy opuściła mego ojca. Nie jestem więc w żaden sposób spokrewniony z René, a jednak w pewnym sensie jesteśmy braćmi. To, że René panią kocha, już wiem. Nie musiałby wcale tego mówić - wystarczy zobaczyć jak na panią patrzy. Wiem również, że jest pani jedną z tych, które mają za sobą Roissy i sądzę, że wróci tam pani jeszcze. Zasadniczo pierścień, który pani nosi, daje mi do niej prawo, podobnie jak wszystkim rozumiejącym jego sens. Dotyczy to jednak wyłącznie przelotnego zaangażowania, my zaś oczekujemy od pani czegoś znacznie poważniejszego. Mówię "my", chociaż jak pani widzi, René milczy - pragnie bym mówił za niego, a ściślej - za nas obu. Skoro jesteśmy braćmi, to ja jestem starszym bratem. I to o dobre dziesięć lat. Istnieje między nami tak dawna i absolutna zażyłość, że wszystko co należy do mnie, jest jego, a to co należy do niego, jest jednocześnie moje. Czy zechce pani w tym uczestniczyć? Proszę panią o to, pytam o zgodę, gdyż wymagać to będzie od niej więcej niż samej tylko uległości, o której jestem przekonany. Zanim pani odpowie, proszę to przemyśleć, biorąc pod uwagę, że jestem tylko inną postacią pani ukochanego: zawsze będzie pani miała tylko jednego pana i władcę. To co panią czeka jest groźniejsze niż wszyscy razem wzięci mężczyźni z Roissy, gdyż ja będę codziennie, a ponadto znajduję upodobanie w stałości obyczajów i rytuału. And besides, I am fund of habite and rites... Spokojny i poważny głos Sir Stephena rozbrzmiewał w absolutnej ciszy. Nawet ogień na kominku płonął bezgłośnie. O czuła się przybita do sofy niczym motyl szpilką, długą szpilką ze słów i spojrzeń, która przebijała jej ciało przyciskając jej gotowe w każdej chwili, nagie pośladki do ciepłego jedwabiu. Nie wiedziała co się dzieje z piersiami, karkiem, rękami. Co do tego, że zwyczaje i rytuał, o których mówił musiały mieć za przedmiot, oprócz innych części ciała, jej smukłe, rozchylone uda, nie miała żadnych wątpliwości. Obaj mężczyźni siedzieli naprzeciwko niej. René palił papierosa. Obok niego stała lampa z kapturkiem, wchłaniająca dym i powietrze, oczyszczone dodatkowo płonącym na kominku drewnem, miało świeży zapach nocy. - Czy chciałaby pani wiedzieć coś więcej? - spytał Sir Stephen.   - Jeśli się zgadzasz - rzekł René - opowiem ci jakie są upodobania Sir Stephena. - Wymagania - poprawił go Sir Stephen. Najtrudniejsze nie było to, żeby się zgodzić, myślała O - zdała sobie naraz sprawę, że obydwaj nie brali ani przez chwilę pod uwagę, podobnie zresztą jak i ona, że mogłaby odmówić. Najtrudniejsze było po prostu to wypowiedzieć. Wargi paliły, usta miała wyschnięte, zabrakło jej śliny, strach i pożądanie ściskały gardło i czuła, że ręce ma spocone i zimne. Ach, żeby przynajmniej mogła zamknąć oczy. Lecz nie, nie mogła. Dwa spojrzenia usidliły jej oczy i nie mogła ani nie chciała przed nimi uciec. Ciągnęły ją tam, gdzie jak wierzyła, długo, a może nigdy, nie powróci - do Roissy. Od powrotu stamtąd René kochał się z nią zawsze bardzo czule, pierścień zaś - symbol jej przynależności do tych, którzy znali jego sekret - nie pociągał dotąd za sobą żadnych konsekwencji. Czy to dlatego, że nie spotkała nikogo, kto by go rozpoznał, czy też może ci, którzy go rozpoznali, nie dali tego po sobie poznać? Jedyną osobą, którą mogła o to podejrzewać była Jacqueline (jeśli jednak Jacqueline była w Roissy, to dlaczego sama nie nosiła pierścienia? Poza tym czy znajomość sekretu dawałaby Jacqueline jakieś prawo do niej, skoro jej samej nie dawała żadnych praw. Czy jeśli się poruszy, uda się jej wreszcie przemówić? Nie mogła się jednak ruszyć z własnej woli. Rozkaz natychmiast postawiłby ją na nogi, ale tym razem nie oczekiwano od niej samego posłuszeństwa wobec rozkazu - obaj mężczyźni chcieli żeby wyszła naprzeciw ich żądaniom, żeby uznała się za niewolnicę i sama siebie oddała w tę niewolę. Oto co nazywali jej zgodą. Nie przypominała sobie, aby kiedykolwiek powiedziała swemu ukochanemu coś innego niż "kocham cię" i "jestem twoja." Dzisiaj wyglądało na to, że oczekuje się od niej jasnego i wyraźnego wypowiedzenia tego, na co dotąd wyrażała zgodę samym milczeniem. W końcu wyprostowała się, a ponieważ słowa, które miała wypowiedzieć dusiły ją, odpięła górne zapięcia przy kaftaniku, odsłaniając tym samym rowek między piersiami. Wstała - trzęsły się jej kolana i ręce. -Należę do ciebie-odezwała się wreszcie. -Będę taka, jak zechcesz.            
- Nie tak - odparł René. - Masz powiedzieć "do was". Powtarzaj za mną: należę do was i będę taka, jak zechcecie.
Szare i twarde oczy Sir Stephena nie odrywały się od niej ani na chwilę, podobnie jak oczy jej ukochanego, w których utkwiła swoje, powtarzając wolno to, co jej dyktował, zmieniając jedynie pierwszą osobę, jak w ćwiczeniu gramatycznym.
- Uznajesz moje i Sir Stephena prawo... -mówił René, O zaś powtarzała najwyraźniej jak mogła:
- Uznaję twoje i Sir Stephena prawo...
Prawo do dysponowania jej ciałem według ich woli, w jakimkolwiek miejscu i na taki sposób, jaki im się tylko spodoba, prawo do zakuwania jej w łańcuchy, chłostania jak niewolnicę za najmniejsze przewinienia lub dla przyjemności, prawo do nieliczenia się z jej cierpieniami i krzykiem, jeśli ją do tego doprowadzą.
- Wydaje mi się - rzekł René - że tego właśnie oczekiwał Sir Stephen zarówno po mnie jak i po tobie. Teraz zaś życzy sobie, abym zapoznał cię bliżej z rym, czego będzie od ciebie żądał.
O słuchała swego kochanka, a słowa, które do niej kierował przywiodły wspomnienie pierwszego wieczoru w Roissy: były to niemal te same słowa, które słyszała wtedy z ust nieznajomego mężczyzny. Wówczas jednak była z nim, chroniona przez nieprawdopodobieństwo sytuacji podobnej do snu, przez uczucie, że znajduje się w jakimś innym świecie i że nie uczestniczy w tym wszystkim naprawdę. Atmosfera koszmarnego snu, sceneria więzienia, nierealne suknie, zamaskowane postaci -wszystko to było tak dalekie od prawdziwego życia, że trudno było powiedzieć czy rzeczywiście istnieje. Czuła się tam jak w środku dobrze znanego snu, który wciąż się powtarza, kiedy ma się zarówno pewność jego istnienia jak i tego, że wkrótce się skończy i pragnie się gorąco, żeby dobiegł już kresu w obawie, że nie zdoła się go znieść, jak i po to, by nareszcie poznać jego rozwiązanie. I oto rozwiązanie nadeszło. Przyszło wtedy, kiedy się go najmniej spodziewała i w najmniej oczekiwanej postaci (przyjmując oczywiście, że było to rozwiązanie ostateczne i że nie kryło się za nim jeszcze jedno, i jeszcze jedno...).Oznaczało ono, że to co bała się wspominać, to co miało rację istnienia jedynie w zamkniętym kręgu, wydzielonym, osobnym świecie, miało teraz wedrzeć się do jej zwykłego życia, przeniknąć wszystkie jego zdarzenia, całą codzienność, być ponad nim i w nim, nie zadowalając się już więcej samymi symbolami, takimi jak obnażone lędźwie, rozpinane z przodu biustonosze, żelazny pierścień, lecz żądając absolutnie wszystkiego. René nie uderzył jej ani razu, a jedyna różnica pomiędzy okresem ich znajomości przed wizytą w Roissy a czasem, który upłynął od jej powrotu
stamtąd, polegała na tym, że korzystał teraz z jej pośladków i ust równie dobrze jak wcześniej z jej łona. Nigdy nie miała pewności czy chłosta, jakiej była nieustannie poddawana w Roissy, poza jednym przypadkiem, była wymierzona jego ręką (mogła zadawać sobie to pytanie, gdyż albo ona miała zawiązane oczy, albo oni zasłonięte twarze), lecz nie wierzyła w to. Bezwątpienia rozkosz, jakiej doznawał na widok jej skrępowanego nagiego ciała szamoczącego się bezsilnie, na dźwięk jej błagań i krzyków była tak wielka, że nie mógł od niej oderwać oczu, a tym samym przykładał rękę do jej męczarni. Trzeba przyznać, że sam jej to wyznał. Teraz również mówił do niej delikatnie i z uczuciem, siedząc w fotelu z nogą założoną na nogę, jak bardzo jest szczęśliwy, że powierza ją Sir Stephenowi, jak bardzo się cieszy, że oddała się sama pod jego rozkazy. Kiedy tylko Sir Stephenowi przyjdzie ochota spędzić z nią noc czy choćby godzinkę, albo też zapragnąć aby towarzyszyła mu gdzieś w restauracji, bądź w teatrze, wystarczy że do niej zatelefonuje i wyśle po nią samochód, chyba że przyprowadzi mu ją sam René. Teraz zaś ma sama powiedzieć, czy się zgadza. Lecz O nadal nie mogła nic powiedzieć. Żądali od niej by wyraziła na głos chęć zapomnienia o sobie samej, gotowość powiedzenia "tak" wszystkiemu. Z pewnością chciała powiedzieć "tak", lecz jej ciało mówiło "nie", przynajmniej jeśli idzie o chłostę. A zresztą czy mogła być uczciwa w tym co powie? Zanadto była zmieszana spojrzeniem Sir Stephena, w którym czytała jednoznaczną żądzę, za bardzo roztrzęsiona. Właśnie dlatego, że czuła jak się trzęsie wiedziała już, że jeszcze bardziej niecierpliwie niż on czeka chwili, kiedy jego ręka lub jego wargi dotkną jej nareszcie. Od niej samej zależało, żeby przybliżyć ten moment. Wstąpiła w nią jakaś odwaga, jakieś gwałtowne pragnienie, kiedy nagle - w chwili, gdy miała się nareszcie odezwać poczuła, że mdleje i osunęła się na ziemię, a suknia rozłożyła się dookoła niej jak kwiat, Sir Stephen zaś powiedział głuchym głosem, że do twarzy jej ze strachem. Niebyło to skierowane do niej, lecz do René. O miała wrażenie, że powstrzymuje się, aby się do niej nie zbliżyć i poczuła żal z tego powodu. Nie patrzyła jednak na niego. Nie spuszczała oczu ze swego kochanka, przerażona, że wyczyta w jej oczach coś, co mógłby uznać za zdradę. A przecież nie było jej tam, bo gdyby miała wybrać pomiędzy pożądaniem do Sir Stephena, a swym oddaniem wobec ukochanego, nie wahałaby się chwili. W istocie dała się ponieść temu pragnieniu tylko dlatego, że to René zezwolił jej na nie, do pewnego stopnia dając jej do zrozumienia, że tego chce. Jednakże pozostawił w niej wątpliwość, czy nie poczuje się dotknięty, jeśli O zbyt szybko i chętnie się temu pod porządkuje. Najmniejszy znak z jego strony rozwiałby ją natychmiast. René nie zrobił jednak żadnego gestu, tylko po raz trzeci kazał jej mówić.
-Zgadzam się na wszystko, czego tylko zechcecie -wyjąkała. Spuściła oczy, spoglądając teraz na swoje ręce spoczywające bezwiednie, rozrzucone i wyznała szeptem:
-Chciałabym wiedzieć, czy będę chłostana...
Przez długą chwilę, kiedy zdążyła dwadzieścia razy pożałować swego pytania, nikt się nie odezwał. Potem usłyszała spokojny głos Sir Stephena:
- Czasami.
Usłyszała jeszcze trzask zapałki i brzęk przestawianego szkła: mężczyźni nalewali sobie whisky. René zostawił ją na podłodze, bez żadnej pomocy. Milczał.
- Nawet jeśli się teraz zgadzam -powiedziała - nawet jeśli teraz obiecam, to i tak nie zdołam tego wytrzymać.
- Żądamy od pani jedynie, aby się temu poddała i przyjęła z góry, że wszystkie jej krzyki i lamenty będą daremne - odpowiedział Sir Stephen.
-Och! Błagam - krzyknęła O - tylko nie teraz - gdyż Sir Stephen wstał.
René wstał również, pochylił się nad nią i ujął za ramiona.
- Odpowiedz w końcu -zwrócił się do niej. - Czy się zgadzasz? Powiedziała wreszcie, że się zgadza. Podniósł ją delikatnie i sam zasiadając wygodnie na sofie umieścił ją obok siebie na klęczkach, z wyciągniętymi rękoma, głową i piersiami na siedzeniu sofy. Oczy miała zamknięte. Przypomniał się jej pewien obrazek, który kiedyś widziała. Była to osobliwa rycina przedstawiająca kobietę klęczącą, tak jak teraz ona, przy fotelu w pokoju z kamienną posadzką. Kobieta miała zadartą do góry sukni, dziecko bawiło się w kącie z psem, zaś nad nią stał mężczyzna z uniesioną ręką, w której miał pęk rózeg. Ubrani byli w szesnastowieczne stroje, a rycina nosiła tytuł, który wydał się jej przewrotny: przykładność rodzinna. René ujął ją jedną ręką za nadgarstki, drugą zaś podniósł jej suknię, zadzierając ją tak mocno, że poczuła muśnięcie marszczonej tkaniny na policzku. Pieścił ręką jej pupę, każąc zwrócić uwagę Sir Stephenowi na dwa zdobiące ją dołeczki i delikatność rowka między udami. Potem chwycił ją mocniej w pasie, żeby uwydatnić bardziej pupę i powiedział, żeby rozstawiła szerzej nogi. Uwagi René na temat jej ciała, odpowiedzi Sir Stephena, brutalna terminologia, jakiej używali obaj mężczyźni, napełniły ją straszliwym wstydem, tak gwałtownym i nieoczekiwanym, że przyjęłaby teraz chłostę jako wybawienie. Cierpienie i ból przyniosłyby oczyszczenie. Ręce Sir Stephena utorowały sobie drogę do jej łona, wdarły się pomiędzy jej pośladki, to ustępowały, to zabierały się do nich na nowo, pieściły doprowadzając ją do jęku czuła się upokorzona tym jękiem, zdobyta.
- Zostawiam cię Sir Stephenowi - powiedział wtedy René. – Zostań tak jak jesteś - odeśle cię, kiedy przyjdzie mu na to ochota.
Ileż razy klęczała w ten sposób w Roissy! Wtedy jednak miała skrępowane ręce – była szczęśliwą więźniarką, której zadaje się wprawdzie cierpienie, lecz nie żąda się  niczego. Tutaj pozostawała niejako z własnej woli - mogła wstać i jednym ruchem zakryć swą nagość. Obietnica trzymała ją równie skutecznie co kajdany. Czy tylko obietnica? Czy mimo upokorzenia jakiego doznawała, a może raczej dlatego, że była tak upokorzona, nie znajdowała słodyczy w fakcie, że jedyne co w niej cenią, to jej pokora, uległość w poddawaniu się czyjejś woli, posłuszeństwo i pośpiech, z jakim rozkłada nogi? René wyszedł. Sir Stephen odprowadził go do drzwi, ona zaś czekała bez ruchu, czując się teraz o wiele bardziej upodlona i wystawiona na widok publiczny, niż kiedy obaj byli tutaj. Czuła pod sobą gładki jedwab sofy, puszysty dywan pod kolanami w nylonowych pończochach, a na lewym udzie gorąco bijące od kominka, do którego Sir Stephen dorzucił niedawno trzy grube polana płonące teraz z hałasem. Stary ozdobny zegar na komodzie tykał cichutko słychać go było dopiero, gdy wszystko ucichło. O wsłuchiwała się w to tykanie, myśląc o tym, jak absurdalna jest jej obecna poza w tym kulturalnym, urządzonym z dyskretnym smakiem salonie. Przez opuszczone żaluzje słychać było pomruk śpiącego Paryża, było już po północy. Czy jutro rano zdoła rozpoznać nasiedzeniu sofy miejsce, gdzie trzymała głowę? Czy wróci kiedyś w dzień do tego salonu, żeby zrobiono z nią to samo, co teraz? Sir Stephen zwlekał z powrotem, O zaś, która z taką obojętnością potrafiła czekać na wszystkich tych nieznajomych mężczyzn w Roissy zaspokajających na niej swą żądzę, miała teraz ściśnięte gardło na myśl, że za minutę, dziesięć minut położy znów na niej swoje ręce. Niebyło to jednak zupełnie to samo uczucie, którego spodziewała się wcześniej. Usłyszała jak otwiera drzwi i przechodzi przez pokój. Jakiś czas stał plecami do kominka, a potem cichym głosem kazał jej wstać i usiąść. Zrobiła to posłusznie, zaskoczona i prawie zakłopotana. Uprzejmie podał jej szklaneczkę whisky i zaproponował papierosa. Odmówiła. Dostrzegła teraz, że ma na sobie szlafrok, obcisły szlafrok z szarej wełny, w tym samym odcieniu co włosy. Jego dłonie były smukłe i chude, paznokcie płaskie, niemal białe. To właśnie te ręce – niedawno tak brutalne i natarczywe - znęcały się nad jej ciałem. To ich obawiała się i na nie czekała. Lecz Sir Stephen nie ruszał się z miejsca.
- Chciałbym, że by się pani rozebrała - powiedział. - Najpierw jednak proszę zdjąć tylko kaftan, nie wstając.
O odpięła złote zapięcia i zsunęła go z ramion, a następnie odłożyła go w drugi koniec sofy, gdzie leżały już futro, rękawiczki i torebka.
- Niech pani pobawi się koniuszkami piersi - rozkazał Sir Stephen, a potem dodał - powinna pani używać ciemniejszej szminki, ta jest za jasna.
O zdumiona musnęła czubkami palców końce brodawek, które natychmiast zaczęły twardnieć i rosnąć, i cofnęła ręce.
- Och, nie! - odezwał się znów Sir Stephen.
Uniosła znów ręce ku piersiom i opadła na oparcie sofy. Piersi jej były ciężkie jak na jej szczupłą budowę i rozszerzały się lekko na zewnątrz. Opierała kark o oparcie, łokcie miała na wysokości bioder. Dlaczego Sir Stephen nie nachylił ust, nie zbliżył ręki ku jej brodawkom, skoro chciał zobaczyć jak rosną, ona zaś trzęsła się cała przy najmniejszym oddechu. Zbliżył się jednak do niej, siadł na poręczy sofy i w dalszym ciągu jej nie dotykał. Palił papierosa, a drobny ruch ręką (O nie wiedziała czy zamierzony, czy też bezwiedny) sprawił, że pomiędzy jej piersi sfrunęła odrobina gorącego jeszcze popiołu. Miała uczucie, że chce ją obrazić swoim lekceważeniem, milczeniem, nieuwagą.. A przecież jeszcze tak niedawno pożądał jej i nawet teraz jej pożąda- dostrzegła pod obcisłym °szlafrokiem wyprężony kształt. Nie zabierał się do niej dlatego by ją zranić! O nienawidziła siebie za własne pożądanie i nienawidziła Sir Stephena za siłę jego samoopanowania. Chciała, żeby ją kochał, oto co czuła naprawdę: by z niecierpliwością dotykał jej warg, wszedł w nią, rozsadził, poturbował do krwi, jeśli trzeba, lecz żeby nie siedział tak obok niej, rozkoszując się panowaniem nad własną żądzą. W Roissy było jej całkiem obojętnym co czuli ci, którzy się nią posługiwali: byli tylko narzędziami, przy pomocy których René czerpał z niej rozkosz, poprzez które stawała się taka jak pragnął, ciosana i polerowana jak kamień. Ich ręce były jego rękoma, ich rozkazy jego rozkazami. Tutaj było inaczej. René oddał ją Sir Stephenowi nie po to, by odebrać ją doskonalszą, nie dla przyjemności oddawania, lecz by Sir Stephen dzielił z nim to, co René kochał dziś najbardziej, tak jak niegdyś w dzieciństwie dzielili ze sobą wycieczkę, stateczek, konika. Właśnie w stosunku do Sir Stephena, nie do niej, miało dziś sens dzielenie się. Każdy z nich będzie w niej szukał jakiegoś śladu pozostawionego przez drugiego. Kiedy niedawno klęczała na wpół rozebrana, a Sir Stephen rozchylił jej uda, René opowiedział mu jak to się stało, że wejście z tyłu jest takie wygodne i powiedział, że bardzo się z tego cieszy, wiedział bowiem, że sprawi przyjemność Sir Stephenowi tym, że miejsce to, które tak lubi, będzie stale do jego dyspozycji. Dodał jeszcze, że jeśli Sir Stephen sobie życzy, pozostawi mu to miejsce do wyłącznego użytku.
- O, chętnie -odpowiedział Sir Stephen, zauważając jednak, że mimo wszystko obawia się, i że rozerwie O.
- O jest twoja - skwitował to René.
Potem rozchylił jej uda i przytrzymał ręce. Sama myśl, że René może w takt sposób pozbywać się jakiejś części niej samej była dla O szokująca. Zobaczyła w tym znak, że jej kochankowi bardziej zależy na Sir Stephenie niż na niej. I choć René powtarzał tylekroć, że kocha w niej przedmiot, który sam stworzył, możność absolutnego rozporządzania nią, wolność jakiej przy niej zażywa, kiedy może posługiwać się nil jak meblem, że tyleż samo, a może nawet więcej przyjemności dostarcza mu oddawanie jej innym niż trzymanie przy sobie, O zdała sobie sprawę, że tak naprawdę nigdy w to nie wierzyła. Zauważyła jeszcze coś, co można by nazwać jedynie objawem szacunku do Sir Stephena - oto René, który tak bardzo lubił patrzeć jak jest gwałcona alb ochłostana przez innych, który z tak niewyczerpaną ciekawością i ochotą mógł przyglądać się jej ustom otwartym od krzyku i jęków, jej zaciśniętym, zapłakanym oczom, zostawił ją i wyszedł po tym jak przedstawił jej zalety' - otwierając ją przy tym tak, jak otwiera się pysk koniowi na jarmarku - i upewniwszy się, że Sir Stephen uznał ją za dość urodziwą, czy - w ostateczności – wystarczająco wygodną by ją sobie wziąć. To zachowanie, jakkolwiek obelżywe, nie zmieniło w niczym jej miłości do niego. Czuła się szczęśliwa, znacząc dla niego chociaż tyle, że sprawia mu przyjemność poniżanie jej - tak jak wierni wdzięczni są Bogu, za to, że ich upokorzył. U Sir Stephena domyślała się jednakże stalowo niezłomnej woli, która oprze się każdej żądzy i wobec której jej podniecenie i uległość nie znaczyły absolutnie nic. W przeciwnym razie dlaczego tak bardzo by się bała? Bicz za pasem lokajów w Roissy, łańcuchy, które niemal bez przerwy nosiła, wydawały się jej mniej straszne od spokoju, z jakim Sir Stephen patrzył na jej piersi, nie dotykając ich wcale. Wiedziała jak bardzo, przy jej drobnej budowie ramion, sam ich ciężar, gładki i wezbrany, nadaje im delikatności i wrażliwości. Nie mogła powstrzymać ich drżenia - musiałaby chyba przestać w ogóle oddychać. Próżna byłoby oczekiwać, że ta ich delikatność rozbroi Sir Stephena. O dobrze wiedziała, że jest wprost przeciwnie: ich nęcąca słodycz prowokowała tyleż sarno pieszczoty, co cierpienia, tyleż samo delikatne wargi, co ostre paznokcie. Przez moment błysnęła nadzieja: prawa ręka Sir Stephena, w której trzymał papierosa, musnęła czubkiem środkowego palca ich koniuszka, który posłusznie się wyprostował. O nie miała wątpliwości, że dla Sir Stephena jest to rodzaj zabawy, nic więcej, coś jakby sprawdzenie działania mechanizmu. Nie ruszając się z poręczy fotela kazał jej zdjąć spódnicę. Zapinki ślizgały się jej pod wilgotnymi palcami - udało się je rozpiąć dopiero za drugim razem i zdjąć wraz z halką, którą nosiła pod spodem. Gdy była już rozebrana, w samych tylko wysokich i lśniących czółenkach oraz w czarnych pończochach zrolowanych nad kolanami, co podkreślało smukłość i doskonałą biel jej ud, Sir Stephen wstał, chwycił ją jedną ręką poniżej brzucha i popchnął w stronę sofy. Kazał jej uklęknąć plecami do niej i rozchylić nieco nogi, by mogła się o nią oprzeć łopatkami. Ręce trzymała na kostkach, tak że wnętrze jej ud było niczym niezasłonięte, szyję zaś odgięła do tyłu, wystawiając przez to naprzód piersi. Nieśmiała spojrzeć na twarz Sir Stephena, widziała za to jego ręce odwiązujące pasek przy szlafroku. Stanął okrakiem nad klęczącą O, chwycił ją za kark i zagłębił się aż jej ustach. Nie szukał bynajmniej powierzchownych pieszczot jej warg, lecz dna jej gardła. Penetrował je długo, O zaś dusiła się mając w sobie napęczniały i twardy knebel, którego powolne i rytmiczne wstrząsy wyciskały jej łzy z oczu. Chcąc dostać się głębiej Sir Stephen uklęknął na sofie i mając twarz O pomiędzy nogami, uderzał raz po raz pośladkami o jej piersi. Czuła jak jej wzgardzone i bezużyteczne teraz łono rozpala się do białości. Mimo iż Sir Stephen bawił w niej długo, nie doprowadził rozkoszy do końca, tylko wyszedł z niej w pewnej chwili bez słowa i stanął nad nią w rozpiętym szlafroku.
- Jest pani łatwa, O - powiedział. - Kocha pani René, lecz jest pani łatwa. René musi sobie zdawać sprawę z tego, że ma pani ochotę na każdego kto pani pożąda, skoro dostarcza alibi pani naturalnym skłonnościom wysyłając do Roissy i oddając innym?
- Kocham René - odpowiedziała O.
-Kocha go pani, lecz ma pani chęć na mnie, między innymi odrzekł Sir Stephen.
Tak, miała na niego chęć. Czy René wiedząc o tym zmieniłby się? Mogła jedynie milczeć i spuścić oczy - jedno spojrzenie w oczy Sir Stephena powiedziałoby wszystko. Wtedy Sir Stephen pochylił się nad nią i złapawszy ją za ramiona zsunął na dywan. Znalazła się na plecach, a nogi miała podkurczone w górze. Sir Stephen usiadł na sofie, w miejscu gdzie przed chwilą opierała plecy, chwycił ją za jedną nogę i przyciągnął bliżej. Ponieważ leżała na wprost kominka, blask bijący od paleniska oświetlał rzęsiście dwie rozchylone bruzdy: pomiędzy udami i między pośladkami. Nie puszczając jej nogi Sir Stephen rozkazał jej szorstko, żeby popieściła się sama, nie ściskając ud. Posłusznie wyciągnęła rękę do łona i poczuła pod palcami sterczącą teraz spod osłaniającego ją zazwyczaj futerka, mocno już rozpaloną, stromą wypukłość na ciele, w miejscu, gdzie zbiegają się delikatne i wrażliwe wargi sromu. Lecz ręka zaraz opadła i O wyjąkała:
- Nie mogę.
I rzeczywiście nie mogła. Zawsze robiła to jedynie po kryjomu, w ciemności, gdy spała sama, starając się jedynie szybko przeżyć rozkosz. Później śniło się to jej niekiedy i budziła się zawiedziona, że to przeżycie było zarazem tak mocne i nietrwałe. Spojrzenie Sir Stephena nalegało. Nie mogła wprost go znieść. Powtórzyła "nie mogę" i zamknęła oczy. Ujrzała obraz, którego nie mogła wymazać z pamięci, a który zawsze przyprawiał ją o głęboki niesmak, tak samo jak wtedy, gdy była tego świadkiem w wieku piętnastu lat: Marion rozłożona w skórzanym fotelu w jakimś pokoju hotelowym, Marion z jedną nogą na poręczy fotela, a z głową na drugim, która pieści się w jej obecności stękając i dysząc. Marion opowiedziała jej, jak pewnego dnia pieściła się tak samo w biurze - myślała, że jest sama, kiedy nieoczekiwanie wszedł jej szef i zaskoczył ją na tym. O przypomniało się biuro Mariom nędzny pokoik o pustych ścianach w jasno-zielonym odcieniu, z brudnymi, zakurzonymi oknami wychodzącymi na północ. Był tam tylko jeden fotel dla interesantów, stojący naprzeciw stołu.
- Zdążyłaś się zakryć? - spytała O.
- Bynajmniej -odpowiedziała Marion. - Kazał mi robić to dalej, tylko że wcześniej zamknął drzwi na klucz. Musiałam zdjąć majtki i przysunąć fotel bliżej okna.
O była pełna podziwu dla odwagi Marion lecz jednocześnie wzbudzało to w niej obrzydzenie. Odmówiła gwałtownie, kiedy Marion chciała aby O masturbowała się przy niej i przysięgła sobie, że nigdy nie zrobi tego przy nikim. Marion zaśmiała się i powiedziała:
- Zobaczysz, że twój kochanek sam tego kiedyś zażąda.
René nigdy tego od niej nie wymagał. Zapewne zgodziłaby się, lecz bałaby się zobaczyć to samo obrzydzenie, jakiego doświadczyła patrząc na Marion. Było to niedorzeczne. Jeszcze bardziej niedorzeczne było to wobec Sir Stephena. Czy jego obrzydzenie było w ogóle ważne? Tak czy tak, nie mogła tego zrobić. Po raz trzeci wyszeptała:
- Nie mogę.
Jakkolwiek powiedziała to bardzo cicho, Sir Stephen usłyszał, puścił ją, wstał, zawiązał szlafrok i kazał O się podnieść.
- A więc tak wygląda pani posłuszeństwo? - powiedział.
Potem schwycił ją lewą ręką za oba przeguby, drugą zaś wymierzył jej silny policzek. Zatoczyła się i z pewnością by upadła, gdyby jej nie przytrzymał.
- A teraz wysłucha pani na klęczkach, co mam do powiedzenia. Obawiam się, że René marnie panią wyćwiczył.
- Jestem mu zawsze posłuszna - wyjąkała.
- Myli pani ze sobą miłość i posłuszeństwo. Mnie będzie pani słuchać bez miłości, również z mojej strony.
Poczuła naraz, że narasta w niej nieznany wcześniej sprzeciw wobec tych słów, wewnętrzny bunt przeciw danym obietnicom posłuszeństwa i oddania się w niewolę, przeciwko własnej na to zgodzie, własnemu pożądaniu, przeciwko temu, że stoi teraz naga, spocona, z trzęsącymi się nogami i podbitym okiem. Broniła się zaciskając z wściekłości zęby, kiedy rzucił ją na ziemię, przygiął, tak że znalazła się z łokciami na dywanie, upokorzona, z głową wciśniętą w ramiona, on zaś chwycił ją za biodra, podniósł i sforsował ją od tyłu, rozszarpując ją przy tym, jak to zapowiedział René. Z początku udało się jej zachować milczenie. Kiedy jednak zabrał się do niej ostrzej, krzyknęła. Był to krzyk tyleż protestu co bólu - co do tego się nie mylił. Wiedziała, że jest zadowolony, iż zmusił ją do krzyku - była teraz całkowicie pokonana. Kiedy skończył i zaczął z niej powoli wychodzić, okazało się, że jest zbroczony krwią z rany, którą sam zadał. Zauważył, że co do niego to zrobił już swoje w jej wnętrzu, a rana będzie się odnawiać tak długo, aż jej odbyt nie dopasuje się do niego i że nadal będzie przecierał ten szlak. Z pewnością nie zrezygnuje z przywileju, jaki pozostawił mu René - O nie powinna się spodziewać, że zostanie oszczędzona. Przypomniał jej, że zgodziła się być ich wspólną niewolnicą, choć jego zdaniem jest mało prawdopodobne, aby wiedziała do czego to ją w rzeczywistości zobowiązuje. Kiedy to zrozumie, będzie już za późno na odwrót. Słuchając go O pomyślała sobie, że jeśli ta tresura potrwa dłużej, a on nie przestanie się wreszcie zajmować wyłącznie swoim dziełem, będzie również za późno na to, by ją odrobinkę pokochał. Albowiem cały ten jej wewnętrzny opór i nieśmiały sprzeciw, na jaki się zdobyła, miał tylko jeden powód: pragnęła być dla Sir Stephena, choćby w niewielkim stopniu, tym czym była dla René i by czuł do niej coś więcej niż tylko pożądanie. Nie dlatego, że była w nim zakochana, lecz dlatego iż widziała doskonale, że René kocha Sir Stephena gorącym uczuciem chłopca do kogoś starszego. Czuła, że gotów byłby ją dla niego poświęcić, jeśli Sir Stephen by tego zażądał. Czuła, że René zrobi zawsze to, co tamten i jeśli Sir Stephen okaże jej pogardę, to René, mimo iż ją teraz kocha, będzie nią również gardził i przyjmie postawę, która dotąd była mu obca - postawę mężczyzn z Roissy. Gdyż w Roissy to on był panem i od niego zależało, co zrobią ci, którym ją oddał. Tutaj zaś nie był już panem-wręcz przeciwnie. Panem René był Sir Stephen, czego René zupełnie się nie domyślał. Chciał go we wszystkim naśladować i rywalizować z nim, dlatego też oddał mu O: było to o tyle drastyczne, że w tym wypadku oddał mu to, co miał najlepszego. Jeśli Sir Stephen przekona się do niej i pokocha ją, on również będzie ją nadał kochał. Jak na razie było jasne, że Sir Stephen był teraz jej panem i cokolwiek sądziłby na ten temat René, panem jedynym, ona zaś jego niewolnicą. Nie oczekiwała żadnej litości, lecz czy nie zdołałaby wycisnąć z niego jakiegoś uczucia? Rozparty w fotelu przy kominku, gdzie siedział już wcześniej - zanim jeszcze wyszedł René, zostawił ją nagą naprzeciwko siebie i kazał jej czekać na dalsze rozkazy. Potem wstał i powiedział, żeby poszła za nim. Naga, w samych tylko czółenkach na wysokich obcasach i czarnych pończochach weszła za nim po schodach biegnących od parteru i znalazła się w małym pokoiku, tak małym, że mieściło się w nim zaledwie łóżko stojące w kącie, toaletka oraz krzesło wciśnięte pomiędzy łóżko a okno. Pokoik ten miał połączenie z większym, należącym do Sir Stephena. Miały wspólną łazienkę z osobnymi drzwiami. O umyła się i wytarła (ręcznik zabarwił się odrobinę na różowo), zdjęła buty i pończochy i położyła się na chłodnym prześcieradle. Zasłony były rozsunięte, lecz była czarna noc. Zanim wyszedł, Sir Stephen zbliżył się do leżącej O i ucałował koniuszki jej palców, tak samo jak wówczas w barze, kiedy pomógł jej zejść ze stołka i kiedy pochwalił jej pierścień. Tak więc spenetrował ją przy pomocy rąk, wszedł w nią cały, wtargnął pomiędzy pośladki i w usta, a teraz swoimi ustami raczył zaledwie dotknąć koniuszków jej palców. O płakała długo i zasnęła dopiero o świcie. Nazajutrz, wczesnym przedpołudniem, szofer Sir Stephena odwiózł O do domu. Wstała o dziesiątej. Stara mulatka przyniosła jej filiżankę kawy, przygotowała kąpiel i podała ubranie, z wyjątkiem futra, rękawiczek i torebki, które leżały nadal na sofie w salonie. Zabrała je, gdy szła na dół. Salon był pusty, żaluzje i zasłony odsłonięte. Naprzeciw sofy widać było teraz podłużny, zielony ogródek, wyglądający niczym akwarium porośnięte bluszczem, ostrokrzewem i trzmieliną. Kiedy zakładała płaszcz, mulatka powiedziała jej, że Sir Stephen już wyszedł i podała jej list, gdzie na kopercie wypisany był jej inicjał. Biała kartka zawierała tylko dwie linijki: "René dzwonił, że przyjdzie po panią o szóstej do studia" podpisane "S" oraz post scriptum: "Pejcz czeka na pani następną wizytę." O rozejrzała się wokół siebie: na stole, pomiędzy fotelami, gdzie wczorajszego wieczoru zasiadali Sir Stephen i René, leżał obok czary z żółtymi różami, długi i cienki, skórzany pejcz. Służąca czekała przy drzwiach. O włożyła list do torebki i wyszła. A więc René dzwonił do Sir Stephena, do niej zaś nie. Wróciła do domu, rozebrała się, zjadła śniadanie, założyła szlafrok, bez pośpiechu umalowała się i uczesała, a potem przebrała się by wyjść do studia: telefon cały czas milczał. René nie dzwonił. Dlaczego? Co powiedział mu Sir Stephen? Co mówili o niej? Przypomniała sobie ich słowa, kiedy zupełnie nieskrępowani jej obecnością dyskutowali o wygodach jej ciała w odniesieniu do ich potrzeb. Być może nie była przyzwyczajona do tego rodzaju zwrotów w angielszczyźnie, lecz odpowiednie zwroty francuskie należały do absolutnie rynsztokowych. To prawda, że przeszła przez tyle rąk, co jakaś prostytutka z burdelu, dlaczego więc mieliby ją traktować inaczej?
AR-SA">- Kocham cię, René, kocham cię -powtarzała. - Zrób ze mną co chcesz, lecz nie zostawiaj mnie, na Boga, nie zostawiaj mnie.
Kto ulituje się nad tymi, którzy czekają? Łatwo ich poznać: po ich tkliwości, po ich niby to czujnym spojrzeniu - są bowiem czujni i skupieni, lecz nie tym na co patrzą - po ich nieobecności. W czasie trzech godzin w studiu, gdzie fotografowała kapelusze na pewnej modelce, której wcześniej nie znała - małej, przysadzistej, o rudych włosach - O miała w oczach tę nieobecność wypływającą z jej wnętrza, z pośpiechem uciekających minut i ze strachu. Na bluzkę i spódnico-halkę z czerwonego jedwabiu założyła szkocką spódnicę i zamszową marynarkę. Czerwona bluzka widoczna spod rozpiętej marynarki pogłębiała bladość jej twarzy i mała modelka powiedziała jej, że wygląda fatalnie.
- Fatalnie dla kogo? - spytała O.
Dwa lata temu, zanim jeszcze poznała i pokochała René, odpowiedziałaby sobie bez wahania: "fatalnie dla Sir Stephena" i dodała zapewne "jeszcze popamięta". Lecz jej miłość do René i miłość René do niej odebrały jej wszelką broń i zamiast dawać jej coraz to nowsze dowody swej mocy, pozbawiały ją resztek tej, którą jeszcze zdołała zachować. Dawniej była obojętna, nieczuła i rozbawiona. Bawiło ją zwodzenie zakochanych w niej chłopców jakimś słówkiem lub gestem, bez żadnych zobowiązań, a potem oddawanie się im, ot tak - dla kaprysu. Raz tylko, jedyny raz, w nagrodę, lecz także po to, by jeszcze bardziej rozpalić i uczynić przez to bardziej okrutnym pożądanie, którego sama nie odczuwała. Miała pewność, że ją kochają. Jeden z nich próbował odebrać sobie życie. Kiedy już wyszedł ze szpitala, poszła do niego do domu, rozebrała się całkowicie i zabroniwszy mu się dotykać położyła się na kanapie. Blady z pożądania i bólu przyglądał się jej przez dwie godziny w milczeniu, związany danym słowem. Nie chciała go już więcej widywać. Nie dlatego, żeby lekceważyła uczucia, jakie wzbudzała. Rozumiała je, lub przynajmniej wydawało się jej, że rozumie lepiej, gdyż ona sama doświadczała podobnego (tak sądziła) pożądania wobec swych przyjaciółek i innych młodych dziewcząt. Niektóre pozwoliły się jej zaciągnąć do któregoś z tych nazbyt dyskretnych hotelików, z ciasnym korytarzem i przepierzeniami przepuszczającymi każdy szmer, inne odpychały ją ze wstrętem. Lecz to, co wydawało się jej pożądaniem, nie było wszak niczym więcej jak tylko zamiłowaniem do podboju i zarówno jej maniery niegrzecznego chłopaka (fakt, że miała kilku kochanków -jeśli można ich tak nazwać), jej szorstkość, nawet odwaga okazały się zupełnie nieprzydatne kiedy poznała René. W ciągu ośmiu dni poznała co to strach, ale również pewność, przerażenie, ale i szczęście. René rzucił się na nią jak pirat na pojmaną brankę, ona zaś stała się tą branką z rozkoszą, czując na przegubach i kostkach, ale i wszystkich innych, najbardziej sekretnych częściach ciała niewidzialne więzy cieńsze od włosa, mocniejsze od lin, którymi Lilipuci związali Guliwera, a które jej kochanek zaciskał i rozluźniał jednym spojrzeniem. Czy przestała być wolna? Ach, dzięki Bogu nie była już wolna! Była lekka jak bogini w obłokach, jak ryba w wodzie zanurzona w szczęściu. Tak właśnie - zanurzona, gdyż owe niewidzialne włosy, te liny, które René trzymał w ręku oplatały ją gęstą siecią, poprzez którą biegł odtąd życiodajny prąd. I było to tak rzeczywiste, że kiedy René rozluźniał uchwyt - jak to sobie wyobrażała -kiedy wydawał się jej nieobecny, kiedy oddalał się od niej i zdawał się jej roztargniony, obojętny, kiedy na nią nie patrzył, nie odpowiadał na listy, kiedy sądziła, że nie chce jej widzieć, że mniej ją kocha, wtedy dosłownie czuła, że się dusi. Trawa stawała się czarna, dzień nie był dniem a noc nocą, tylko piekielną maszyną do przemieniania światła w ciemność zadawania mąk. Czysta woda wywoływała w niej mdłości, Czuła się jak słup zastygłej lawy, odpychająca, niepotrzebna i potępiona jak owi mieszkańcy Gomory, zaklęci w słupy soli. Gdyż była winna. Ci, którzy wielbią Boga i których Bóg opuszcza w środku ciemnej nocy są winni, gdyż są opuszczeni. Szukała swojej winy w pamięci. Nie znajdowała nic poza mało znaczącymi drobiazgami, wyrażającymi się raczej w myślach niż w czynach, takich jak to, że lubiła rozbudzać pożądanie u innych mężczyzn, co zresztą przestało ją zajmować w miarę jak rosło szczęście, którego przyczyną był René, jego miłość, pewność, że należy do niego. Przy nim nic nie było w stanie jej zranić, była całkowicie niedostępna, nieodpowiedzialna, jej czyny były bez znaczenia- a zresztą, jakie czyny, gdyż mogła zarzucić sobie jedynie jakieś myśli, przelotne zachcianki. A jednak była niewątpliwie winna, a René ukarał ją mimo woli za grzech, o którym nie wiedział (gdyż popełniła go tylko w duszy), a który odkrył natychmiast Sir Stephen: jej łatwość. O czuła się szczęśliwa, że René nakazał ją chłostać i oddał innym mężczyznom, gdyż swym żarliwym posłuszeństwem dawała dowód, że należy do niego, dlatego również, że ta bolesna i hańbiąca chłosta jak i poniżenie, jakiego doznawała od tych mężczyzn przymuszających ją do rozkoszy, nie dbając o jej doznania, wydawały się jej pokutą za ten grzech. Te wstrętne, plugawe uściski, te ręce na jej piersiach jak niewybaczalna obelga, usta wsysające jej wargi i język niczym oślizłe, ohydne pijawki, te ich języki i genitalia, lepkie bestie, pocierające się o jej zamknięte usta, łono, pośladki zaciśnięte z całych sił i sztywne tak długo, aż bat nie złamał ich oporu, tak że otwierała je w końcu ze wstrętem i niewolniczą uległością. Czy mimo to Sir Stephen miał rację? Czy znajdowała rozkosz w swoim upodleniu? Im było ono większe, tym łaskawiej René godził się na to, by robić sobie z niej narzędzie rozkoszy. Kiedyś w dzieciństwie, przeczytała pewien napis, wypisany czerwonymi literami na białej ścianie w pokoju, w którym mieszkała w czasie dwumiesięcznych wakacji w Galii. Był to werset z Biblii, który protestanci wypisują w swoich domach: "Straszne jest wpaść w ręce Boga żywego." Nie, myślała teraz, to nieprawda. To co jest naprawdę straszne, to zostać odrzuconym przez Boga żywego. Ilekroć René odwlekał chwilę spotkania, tak jak właśnie tego dnia gdyż minęła szósta, potem w pół do siódmej - O wpadła w szaleństwo i rozpacz. Szaleństwo okazało się niepotrzebne, zbyteczna okazała się rozpacz, wszystko to straciło naraz znaczenie. René przyszedł, taki sam, niezmieniony, kochający - to tylko jakaś narada czy nieprzewidziana praca zatrzymały go trochę dłużej, nie miał czasu jej zawiadomić. O natychmiast wynurzyła się ze swego dusznego pokoju, a jednak strach kołatał się w niej jak głuche przeczucie nieszczęścia: równie dobrze mogła zatrzymać go partia golfa czy brydża albo czyjaś twarz, bo choć kochał O, był przecież wolny, pewny jej miłości i tak bardzo, bardzo swobodny. Czy nie może się zdarzyć, że nadejdzie kiedyś ten dzień śmierci i popiołów, taki dzień pośród innych, kiedy okaże się, że jej szaleństwo jest uzasadnione, kiedy ten pokój - komora gazowa nie otworzy się więcej? Ach, niech trwa ten cud, niech nie opuszcza jej ta niezwykła łaska, nie opuszczaj rymie René! O nie chciała wybiegać myślą dalej niż poza dzień jutrzejszy i ani dnia dalej. Każda noc z René była dla niej nocą na zawsze. René przyszedł ostatecznie o siódmej. Był tak ucieszony widząc ją, że przytulił ją i ucałował w obecności elektryka naprawiającego reflektor, małej, rudej modelki, która wychyliła się ze swego pokoiku do makijażu i Jacqueline, która wtargnęła gwałtownie na swoich wysokich obcasach.
- To zachwycające - powiedziała Jacqueline - przechodziłam i miałam właśnie spytać panią o moje ostateczne zdjęcia, ale zdaje się, że to nieodpowiednia chwila. No to idę.
- Błagam, niech pani zostanie - krzyknął René, nie wypuszczając O, którą obejmował w pasie. - Niech pani nie odchodzi.
O przedstawiła ich sobie. Ruda modelka, rozżalona, skryła się na powrót w swoim pokoiku, elektryk zdawał się nie zwracać na nich uwagi, zajęty reflektorem. Opatrzyła na Jacqueline i czuła, że René podąża za jej spojrzeniem. Jacqueline była ubrana w narciarski strój, taki jaki noszą gwiazdy filmowe, które wcale nie jeżdżą na nartach. Wszystko miało jakiś związek ze śniegiem: błękitny odcień kurtki z foki, to śnieg w cieniu, jasny, w kolorze szronu, połysk włosów - śnieg w słońcu. Usta miała pomalowane na ciemnozłoto, a kiedy się uśmiechała i podnosiła wzrok na O, ta pomyślała sobie, że nikt chyba nie oparłby się pokusie, by napić się tej zielonej wody, pulsującej pod rzęsami w barwie szronu i zerwać bluzkę, aby móc ująć w dłoń te drobne piersi. No właśnie: René nie domyślał się raczej, że tu w jego obecności zajmowała się rozważaniami na temat czyichś upodobań, które zresztą dzieliła ze wszystkimi. Wyszli wszyscy troje. Na rue Royal, gdzie śnieg padał gęstymi płatami przez dwie godziny, wirował teraz zaledwie drobnymi białymi muszkami, kłującymi delikatnie w twarz. Sól na chodnikach skrzypiała pod butami i rozpuszczała śnieg. O poczuła lodowaty chłód ciągnący od dołu, wspinający się po jej nogach i obejmujący uda. Stawało się dla niej jasne, czego szukała u młodych dziewcząt, za którymi się uganiała. Nie szło jej o stwarzanie pozorów rywalizacji z mężczyznami ani też o zrekompensowanie sobie - przez przyjęcie roli mężczyzny kobiecego poczucia niższości, gdyż wcale go nie odczuwała. Wprawdzie, kiedy w wieku dwudziestu lat umizgiwała się do jednej z koleżanek najładniejszej ze wszystkich - przyłapała się na tym, że zdejmuje beret przy powitaniu, ustępuje jej przejścia i podaje rękę przy wysiadaniu z taksówki. Nie mogła się również zgodzić by tamta dokładała się do rachunku, kiedy zaszły czasem na herbatę do cukierni. Całowała ją w rękę, niekiedy w usta, najlepiej na środku ulicy. Było to jednak obliczone na prowokację i brało się raczej z dziecięcej zabawy niż z faktycznych przekonań. W przeciwieństwie do tego namiętny pociąg do cudownie słodkich, umalowanych ust, poddających się jej ustom, do lśniących tęczowo albo perłowo oczu przymkniętych w półmroku na tapczanie, o piątej po południu, przy zaciągniętych storach i zapalonej lampce na kominku, do głosu szepczącego: jeszcze, jeszcze, proszę cię, jeszcze, do lepkiego, morskiego zapachu pozostającego na palcach, był jak najbardziej rzeczywisty i głęboki. Prawdziwa była też radość, jaką dawało jej usidlanie ofiary. Możliwe, że nie z powodu podchodów samych w sobie, mimo iż były dla niej pasjonujące, ile dla uczucia wolności, które jej dawały. Tutaj to ona i tylko ona prowadziła całą rozgrywkę (podczas gdy przy mężczyznach cała jej gra polegała jedynie na różnego rodzaju wykrętach). To do niej należała inicjatywa co do pocałunków, słów, randek-do tego stopnia, że nie lubiła aby ją pierwszą całowano. Dopóki nie zdarzyło się jej mieć kochanków, nie mogła niemal znieść aby dziewczyna, którą pieści, odwzajemniała się jej tym samym. O ile spieszno jej było ujrzeć swą przyjaciółkę nago i móc ją dotknąć, o tyle zupełnie zbędne wydawało się jej, żeby rozbierała się sama. Często szukała jakiegoś pretekstu, żeby tego uniknąć - tłumaczyła, że jest jej zimno albo, że ma właśnie zły dzień. Swoją drogą niewiele było dziewcząt, w których nie znalazłaby czegoś pięknego. Przypomniała sobie jak pod sam koniec liceum chciała uwieść pewną dziewczynę - małą, brzydką, wiecznie w złym humorze -tylko dlatego, że miała ona szopę blond włosów, których źle przycięte kosmyki tworzyły figlarny światłocień na skórze, bezbarwnej wprawdzie, lecz za to o drobniutkich, delikatnych porach, idealnie matowej. Mała okazała się jednak szybsza od niej i kiedy któregoś dnia jej nieprzyjemna twarz rozjaśniła się od zachwytu i rozkoszy, O wycofała się -to nie było dla niej, gdyż O lubiła nade wszystko widzieć na twarzach dziewcząt tę mgłę, dzięki której stają się one gładkie i młode - młodością ponadczasową, niemającą nic wspólnego z dziecinnością, lecz od której nabrzmiewają wargi, oczy robią się wielkie, jakby podkreślone kredką, tęczówki zaś przejrzyste i lśniące. Zachwyt odgrywał dla niej większą rolę niż sama miłość. To nie miłość dostarczała jej największych wzruszeń. W Roissy doznała kiedyś podobnego zachwytu na widok zmienionej twarzy jednej z dziewcząt gwałconej przez któregoś z nieznajomych. Nagość zawsze ją poruszała - zdawało się jej, że przyjaciółki robią jej prezent, za który nie będzie się w stanie odwdzięczyć, ilekroć pozwalały się jej oglądać nago, gdzieś w zamkniętym pokoju. W słońcu i na plaży nagość nie robiła na niej wrażenia, nie dlatego, że wystawiona na widok publiczny, lecz dlatego, że niekompletna, skryta kostiumem, Piękno innych kobiet, które wspaniałomyślnie skłonna była przedkładać ponad własną urodę, przekonywało ją jednak o niej, gdyż widziała tam odbicie samej siebie. Widząc jaką władzę mają nad nią jej przyjaciółki, domyślała się jaki wpływ na mężczyzn ma ona sama. Uważała za naturalne, że to czego sama oczekuje od kobiet (a co odwzajemniała jedynie w niewielkim stopniu, albo też wcale) mężczyźni oczekują od niej. Tak więc była wspólniczką jednych i drugich - zgarniała obie pule. O kochała się w Jacqueline ani mniej, ani bardziej niż w innych i nie miała wątpliwości, że miłość ta (to może za wiele powiedziane) kiedyś się spełni. Dlaczego jednak nie okazywała jej teraz? Wiosną, kiedy topole na skwerach wypuszczają młode pączki, a coraz dłuższe dnie zachęcają zakochanych, aby po wyjściu z biura posiedzieć gdzieś na ławeczce, miałaby odwagę stawić czoła Jacqueline. Zimą wydawała się jej zbyt wyniosła w tych swoich futrach, nazbyt wspaniała, nieprzystępna. I wiedziała o tym. Wiosną zaś wracała do lekkich kostiumów, butów na niskich obcasach, trykotowych bluzek. Ze swymi prosto przyciętymi, krótkimi włosami wyglądała jak wyzywająca licealistka, jedna z tych, które O mając szesnaście lat chwytała za nadgarstki i zaciągała bez słowa do pustej szatni, a potem popychała pomiędzy wiszące płaszcze. Płaszcze spadały z wieszaków, O zaś wybuchała szalonym śmiechem. Nosiły mundurki z surowej bawełny z wyhaftowanymi czerwoną nitką inicjałami na piersi. Trzy lata później, trzy kilometry dalej, w innym liceum Jacqueline musiała nosić podobny mundurek. O dowiedziała się tego przez przypadek. Któregoś dnia Jacqueline pozując jej do zdjęć w nowych sukienkach westchnęła naraz, jaka byłaby szczęśliwa gdyby miała równie śliczne w liceum. Żeby chociaż wiedziała, że można nosić mundurek bez niczego.
- Jak to bez niczego? - spytała O.
- No, oczywiście bez sukienki - odpowiedziała Jacqueline.
O zaczerwieniła się. Nie zdążyła jeszcze przyzwyczaić się do chodzenia bez niczego pod spodem, a dwuznaczne słowa Jacqueline wydały się kryć w sobie aluzję do jej sytuacji. Na próżno powtarzała, że przecież każdy jest nagi pod ubraniem. Czuła się wciąż jak owa Włoszka z Verony, która aby uratować miasto poszła oddać się wodzowi oblegających je wojsk: zupełnie naga pod płaszczem, który wystarczyło tylko rozpiąć. Jej również wydawało się, że musi w ten sposób za coś płacić, lecz za co? Jacqueline natomiast była pewna siebie samej i nie musiała płacić za nic. Nie potrzebowała żadnego dodatkowego potwierdzenia - wystarczyło jej lustro. O patrzyła na nią z niejaką pokorą i myślała sobie, że nie chcąc narażać się na wstyd, należałoby jej przynosić wyłącznie magnolie, gdyż ich grube, matowe płatki, więdnąc nabierają delikatnej barwy opalenizny, albo też kamelie, których różowy połysk miesza się niekiedy z woskową bladością. W miarę jak mijała zima, złota opalenizna Jacqueline znikała wraz ze wspomnieniem śniegu. Już niedługo odpowiednimi dla niej kwiatami będą kamelie. O bała się jednak robić sobie z niej żarty przynosząc tak melodramatyczne kwiaty. Wręczyła jej kiedyś wielki bukiet niebieskich hiacyntów, których woń jest równie natarczywa, co woń tuberoz: gęsta, intensywna, namiętna, zupełnie taka jaką powinny mieć kamelie, a nie mają. Jacqueline zanurzyła w bukiecie swój wschodni, mongolski nos i usta, które od dwóch tygodni malowała na różowo zamiast na czerwono.
-To dla mnie?- spytała jak ktoś, komu wszyscy przynoszą nieustannie prezenty.
Potem podziękowała, a potem jeszcze spytała czy René przyjdzie po O.
- Owszem, przyjdzie - odrzekła O.
Przyjdzie, powtarzała sobie w duchu, a wtedy Jacqueline - pozornie nieruchoma, pozornie milcząca podniesie na sekundę w jego stronę swoje oczy jak świeża, chłodna woda, które nigdy nie patrzą wprost. Jej nikt nie potrzebowałby uczyć ani milczenia, ani trzymania rąk wzdłuż ciała, ani lekkiego odchylania głowy do tyłu. O umierała z pragnienia, by schwycić za te jej niezwykle jasne włosy, złapać je całą garścią, z tyłu, na karku i pociągnąć do siebie jej głowę, lub choćby przeciągnąć palcem wzdłuż linii jej brwi. Lecz i René miał na to ochotę. Dobrze wiedziała, dlaczego tak niegdyś odważna, stała się teraz tak bojaźliwa, dlaczego nie pozwalała sobie na jeden gest lub słowo, które mogłoby świadczyć o tym, że pożąda Jacqueline, chociaż czuła to pragnienie już od dwóch miesięcy, wmawiając sobie różne nieprawdziwe powody mogące usprawiedliwić tę jej powściągliwość. Jacqueline nie była wcale niedotykalna. Przeszkoda tkwiła nie w Jacqueline, lecz w sercu O - po raz pierwszy spotkała się z czymś podobnym. Rzecz w tym, że René dał jej w tym względzie wolność, a ona nienawidziła tej wolności. Była ona gorsza niż jakikolwiek łańcuch. Oddzielała ją od René. Wiele razy mogła chwycić Jacqueline i przyszpilić ją do ściany niczym motyla. Jacqueline nie ruszyłaby się nawet, nawet by się nie uśmiechnęła. Lecz O przypominała teraz dzikie zwierzę pojmanie przez myśliwego, służące mu do wabienia i naganiania zwierzyny i biegające na rozkaz. Od czasu do czasu blada i roztrzęsiona opierała się o ścianę, czując się przykuta swym uporczywym milczeniem, związana nim, a równocześnie tak szczęśliwa, że milczy. Potrzebowała czegoś znacznie lepszego niż przyzwolenie, gdyż to już uzyskała. Czekała na rozkaz. Przyszedł on jednak nie od jej kochanka, lecz od Sir Stephena. W miarę jak upływały kolejne miesiące od chwili, gdy René oddał ją Sir Stephenowi, O obserwowała z przerażeniem jak wielkiego znaczenia nabierał w oczach jej kochanka. Jednocześnie zresztą zrozumiała, że być może myli się sądząc, iż znaczenie to rośnie i że jedynie nauczyła się dopiero właśnie rozpoznawać czyny i uczucia. W każdym razie spostrzegła to szybko, że René spędza z nil noce wyłącznie wtedy, kiedy wcześniej, wieczorem została wezwana przez Sir Stephena (Sir Stephen zatrzymywał ją do rana tylko wtedy, gdy René był poza Paryżem). Zauważyła również, że nawet, jeśli brał udział w takich wieczorach, nigdy jej nie dotykał, chyba że po to, aby ułatwić sprawę Sir Stephenowi, przytrzymać ją, jeśli się broniła. Zostawał zresztą bardzo rzadko i tylko na wyraźne żądanie Sir Stephena. Nie zdejmował ubrania, tak jak wówczas pierwszego wieczoru, nie odzywał się i palił papierosa za papierosem, dorzucając od czasu do czasu do kominka i serwując trunki Sir Stephenowi - sam jednak nie pił. O czuła się tak, jakby patrzył na nią pogromca, który obserwuje wytresowane przez siebie zwierzę, uważnie odnotowujący jej doskonałe posłuszeństwo, które przynosiło zaszczyt jego kunsztowi, lub jeszcze lepiej przyboczny księcia, lub zbir przyglądający się w obecności herszta bandy prostytutce, którą wyszukał dla niego na ulicy. O tym, że całkowicie wszedł w rolę pomocnika i sługi świadczył fakt, iż o wiele uważniej śledził twarz Sir Stephena niż jej - U nie odczuwała żadnej rozkoszy, nawet gdy to w niej zatapiał swoje spojrzenie, gdyż wyrażało ono cześć, uwielbienie i wdzięczność wobec Sir Stephena, radość, iż zechciał czerpać rozkosz z czegoś, co dał mu René. Niewątpliwie wszystko byłoby prostsze, gdyby Sir Stephen lubił chłopców - wówczas René, który wprawdzie nie miał podobnych skłonności, z pewnością zgodziłby się jednak zaspokoić wszelkie jego zachcianki. Jednakże Sir Stephena zajmowały tylko kobiety. O zdawała sobie sprawę, że pod postacią jej ciała, które pomiędzy siebie dzielili, dostępowali czegoś bardziej tajemniczego, a być może i bardziej przejmującego niż miłosna komunia - czegoś, co pomyślane zostało w sposób dla niej uciążliwy, lecz czemu nie mogła odmówić prawdy i siły. Jednakże było w tym coś niezrozumiałego dla O.W Roissy należała w tej samej chwili i miejscu do René i innych mężczyzn równocześnie. Dlaczego w obecności Sir Stephena, René nie tylko się z nią nie kochał, lecz nawet niczego jej nie rozkazywał (przekazywał jedynie rozkazy Sir Stephena)? Zadała mu to pytanie, z góry znając odpowiedź.
- Z szacunku -powiedział René.
- Ale przecież ja należę do ciebie - odparła O.
- W pierwszej kolejności należysz do Sir Stephena.
Była to szczera prawda, w tym przynajmniej sensie, że René odstąpił ją swemu przyjacielowi całkowicie, tak że najmniejsza zachcianka Sir Stephena dotycząca jej osoby miała pierwszeństwo przed jego własnymi potrzebami i życzeniami. Kiedyś na przykład René postanowił, że zjedzą razem obiad, a potem pójdą do teatru, gdy na godzinę przed umówionym spotkaniem zadzwonił Sir Stephen, żeby przyprowadzić mu O. René przyszedł po nią do studia, tak jak byli umówieni, lecz po to by odstawić ją pod drzwi Sir Stephena. Ten jeden jedyny raz O spytała go czy mógłby poprosić Sir Stephena o przełożenie terminu, tak bardzo chciała by spędzili wieczór razem. René odmówił.
- Moje biedactwo - powiedział - nie rozumiesz jeszcze, że to nie zależy od ciebie i że to nie ja jestem twoim panem, który może tobą rozporządzać.
Nie tylko odmówił, lecz na dodatek opowiedział wszystko Sir Stephenowi i w jej obecności poprosił Sir Stephena, żeby ją przykładnie za to ukarał, tak by nieśmiała na przyszłość myśleć sobie, że zdoła się wykpić.

  -Oczywiście - rzekł na to Sir Stephen. Działo się to w owalnym pokoiku sąsiadującym z salonem, wyłożonym mozaikową posadzką, z inkrustowanym macicą perłową, czarnym stolikiem na jednej nóżce jako jedynym umeblowaniem. René został nie więcej jak trzy minuty, akurat tyle ile trzeba było, aby na nią donieść i usłyszeć odpowiedź Sir Stephena. Potem pomachał mu ręką na pożegnanie, uśmiechnął się do O i wyszedł. Widziała przez okno jak przemierza dziedziniec -nie odwrócił się. Usłyszała trzaśnięcie drzwi samochodu, następnie zapuszczany silnik i spostrzegła naraz w małym lusterku na ścianie, swą własną twarz: była blada z rozpaczy i strachu. W chwilę potem, kiedy przechodziła obok Sir Stephena, który otworzył przed nią drzwi, spojrzała machinalnie w jego twarz: była równie blada jak jej własna. Przez moment błysnęła i zgasła w niej myśl, że on ją kocha. I choć nie wierzyła w to, a nawet drwiła z samej siebie, że mogła tak pomyśleć, poczuła się silniejsza i na pierwsze jego skinienie rozebrała się posłusznie. I oto po raz pierwszy odkąd kazał jej do siebie przychodzić, po dwa, trzy razy w tygodniu, kiedy to postępował z nią powoli, każąc jej niekiedy czekać przez godzinę, już nagiej, zanim się nią zajął, wysłuchując bez słowa jej błagań (gdyż chłostał ją niekiedy), powtarzając wciąż te same żądania w tej samej kolejności, jakby to był jakiś rytuał, tak że wiedziała już kiedy ma go pieścić ustami, kiedy paść na kolana, z głową wtuloną w siedzenie sofy, wystawiając jedynie pośladki, pomiędzy które wchodził już bez trudu - tak dobrze została przetarta ta droga - otóż, po raz pierwszy, pomimo strachu, a może właśnie dzięki niemu, pomimo rozpaczy z powodu zdrady jakiej dopuścił się René, a może za sprawą tejże rozpaczy - oddała mu się zupełnie. Po raz pierwszy również jej oczy miały w sobie tak słodki wyraz przyzwolenia, kiedy natrafiły na jasne, płonące oczy Sir Stephena, który nagle zwrócił się do niej po francusku, w dodatku rezygnując z formy "pani":
- Zaknebluję ci teraz usta, O -chciałbym cię wychłostać do krwi. Czy mi pozwolisz?
- Należę do pana -odpowiedziała O.
Stała pośrodku salonu, z podniesionymi i spiętymi razem rękoma, które za pomocą takich samych jak w Roissy bransolet przypięte miała do kółka w suficie, gdzie niegdyś wisiał żyrandol, a w pozycji tej piersi wypinały się naprzód. Sir Stephen pieścił je najpierw, potem zaczął je całować, wreszcie ucałował ją w usta - raz, drugi, dziesiąty (nigdy wcześniej tego nie robił). A kiedy już włożył jej knebel, który wypełnił jej usta smakiem mokrej tkaniny i wepchnął jej język w głąb gardła, że nie mogła ścisnąć zębów, chwycił ją delikatnie za włosy. Kołysząc się na łańcuchu, ledwie dotykała bosymi stopami ziemi.
- Wybacz mi - wyszeptał (nigdy nie prosił jej o przebaczenie), poczym puścił ją i zaczął chłostać.
Kiedy René przyszedł do niej po północy, spędziwszy samemu wieczór, który planowali we dwoje, O leżała w swojej białej pościeli, nylonowej koszuli nocnej, cała drżąca. Sir Stephen odprowadził ją i położył do łóżka. Na koniec ucałował ją raz jeszcze. Powiedziała mu o tym.
Powiedziała również, że nigdy już nie chce być nieposłuszna wobec SirStephena, świadoma tego, że René wyciągnie stąd wniosek, iż powinna i lubi byćchłostana, co było prawdą (lecz nie był to wniosek jedyny). Była pewna, że tak samo jest to potrzebne René. O ile miał zawsze opory by ją wychłostać i trudno mu było się na to zdecydować, o tyle uwielbiał patrzeć jak się szamocze i słuchać jej krzyków. Raz jeden Sir Stephen użył wobec niej pejcza w obecności René, który przycisnął ją wtedy do stołu i przytrzymał. Gdy opadła jej przy tym spódnica, podniósł ją. Być może bardziej niż czego innego potrzebował tej świadomości, że podczas gdy on pracuje lub spaceruje, O wije się z bólu i trzęsie od płaczu pod batogiem, daremnie błagając łaski i wie przy tym, że wszystkie te cierpienia i upokorzenia zadawane są jej z woli kochanka, którego kocha i znosi je dla jego rozkoszy. W Roissy kazał ją chłostać lokajom. W Sir Stephenie odnalazł srogiego pana i mistrza, którym sam nie potrafił być. Fakt, że człowiek uwielbiany przez niego jak nikt na świecie znajduje upodobanie wchłostaniu jej, sprawiał, że rosło jego uczucie do niej. O wiedziała o tym dobrze. Wszystkie te usta oblepiające jej usta, ręce obłapiające jej piersi i łono, intymne narządy wpychające się w głąb jej ciała, co było najlepszym dowodem, że została ostatecznie sprostytuowana, jednocześnie w jakiś sposób ją uświęcały. Wszystko to było dla niego niczym wobec tego, co dawał mu w tym względzie Sir Stephen. Za każdym razem, gdy O wracała od niego, René szukał na niej boskiego śladu. O wiedziała, że doniósł na nią parę godzin temu tylko po to, by sprowokować nowe, bardziej okrutne ślady. Wiedziała również, że powód tej prowokacji mógł już zniknąć, tymczasem dzieło Sir Stephena było nieodwracalne. Tym gorzej (było jednak lepiej niż myślała). René, podekscytowany długo oglądał jej szczupłe ciało naznaczone grubymi, sinymi pręgami, które niczym sznury oplatały jej plecy, pośladki, brzuch i piersi, krzyżując się w niektórych miejscach. Gdzieniegdzie widać było kropelki zaschniętej krwi.
- Kocham cię- wyszeptał.
Drżącymi rękoma zdjął ubranie, zmniejszył światło i położył się obok niej. Jęczała w ciemności cały czas, gdy się z nią kochał.
Po upływie miesiąca rany na ciele O zaczęły znikać. W miejscach, gdzie skóra była rozerwana pozostały jaśniejsze smugi, jak po starych bliznach. Czy mogłoby jednak zniknąć wspomnienie, o którym René i Sir Stephen przypominali jej swym zachowaniem? René posiadał rzecz jasna, klucz do mieszkania O. Nie przyszło mu do głowy, żeby dać również jeden Sir Stephenowi, prawdopodobnie dlatego, że ten nigdy nie wyraził życzenia, aby odwiedzić O. Jednakże fakt, iż doprowadził ją do siebie owego wieczoru, dał mu do myślenia, że być może te drzwi, do których klucz ma tylko oni O, Sir Stephen uznać może za jakieś ograniczenie czy przeszkodę z jego strony. To śmieszne, żeby oddać mu O, odmawiając równocześnie wolnego do niej wstępu o każdej porze. Krótko mówiąc, kazał dorobić dodatkowe klucze, które dał następnie Sir Stephenowi, O zaś powiadomił o tym dopiero wtedy, gdy tamten zgodził się je przyjąć. Ani myślała się sprzeciwiać, a wkrótce też zauważyła, że w tym oczekiwaniu na Sir Stephena znajduje jakiś trudny do pojęcia, wewnętrzny spokój. Czekała długo, rozmyślając o tym czy zaskoczy ją w środku nocy, czy skorzysta z nieobecności René, czy przyjdzie sam i czy w ogóle przyjdzie. Nie śmiała mówić o tym z René. Pewnego ranka, kiedy dziwnym trafem nie przyszła posługaczka, O zaś wstała później niż zwykle - o dziesiątej - i zbierała się właśnie do wyjścia, usłyszała naraz klucz przekręcany w zamku. Rzuciła się do drzwi z okrzykiem:
- René! - Gdyż René odwiedzał ją nieraz o tej porze i pomyślała tylko o nim.
W drzwiach stał jednak Sir Stephen, który uśmiechnął się do niej i powiedział:
- No, cóż, wezwijmy tu René.
Lecz René zatrzymywało w pracy jakieś ważne spotkanie i mógł przyjść najwcześniej za godzinę. O z bijącym gwałtownie sercem (sama nie wiedząc dlaczego) patrzyła jak Sir Stephen odkłada słuchawkę na widełki. Posadził ją na łóżku, ujął jej głowę w dłonie i rozchylił jej usta jak do pocałunku. Była tak roztrzęsiona, że z pewnością osunęłaby się, gdyby jej nie przytrzymał. Pomógł jej usiąść prosto. Nie rozumiała skąd ten straszny niepokój, strach ściskający za gardło, bo przecież czego mogła się spodziewać ze strony Sir Stephena, czego by jeszcze nie znała? Poprosił by się rozebrała i przyglądał się bez słowa jak spełnia tę prośbę. Czyż nie zdążyła już przywyknąć do tego by rozbierać się przy nim, tak samo jak przyzwyczaiła się domilczenia i oczekiwania na jego rozkazy? Musiała przyznać się przed samą sobą, że się oszukuje i że jeśli czuje się wytrącona z równowagi przez to miejsce i czas, przez fakt, że w tym pokoju rozbierała się wyłącznie przy René, to prawdziwy powód jej niepokoju był ten sam, co zawsze: wywłaszczenie jej z samej siebie. Jedyna różnica polegała na tym, że wywłaszczenie to odczuwała boleśniej, gdyż nie działo się to, jak przedtem, w miejscu, gdzie w jakiś sposób łatwiej byłoby jej to znieść, już nie nocą, która upodabnia wszystko do snu, jakiejś potajemnej egzystencji, w przeciwieństwie do dnia - tak samo jak życie w Roissy, które tak różne było od jej zwykłego życia z René. światło majowego dnia wydobywało tę tajemnicę na wierzeń: odtąd rzeczywistość nocy i rzeczywistość dnia stawały się jedną rzeczywistości~. Tak będzie od tej chwili - i O pomyślała: wreszcie. Oto skąd brało się dziwne poczucie bezpieczeństwa, pomieszane z trwogą, któremu się teraz poddawała, a które wcześniej przeczuła. Odtąd bowiem nie będzie już więcej tego rozziew-u, martwego czasu, czasu odpuszczenia. Ten oczekiwany już tu jest, jako pan i mistrz. Sir Stephen miał inne wymagania i inną władzę niż René. I mimo, iż O kochała żarliwie René, a on ją, istniała pomiędzy nimi pewnego rodzaju równość (choćby tylko równość wieku),która unieważniała poczucie całkowitego posłuszeństwa, świadomość podporządkowania. To czego od niej żądał, pragnęła natychmiast sama, właśnie dlatego, że to on tego żądał. Lecz jak to już zostało powiedziane, wyznał przednią swój podziw i szacunek wobec Sir Stephena. Była posłuszna rozkazom Sir Stephena jako takim i była wdzięczna za nie. Zwracał się do niej po francusku lub angielsku, mówiąc do niej "ty" albo "pani", ona zaś nazywała go zawsze Sir Stephenem, jak cudzoziemka, albo służąca. Przyszło jej na myśl, że odpowiedniej byłoby zwracać się do niego: "O, panie", gdyby przeszło to przez jej usta, wobec niej samej natomiast właściwsze byłoby słowo niewolnica. Pomyślała również, że wszystko będzie dobrze, póki René kocha w niej niewolnicę Sir Stephena. Teraz więc, położywszy ubranie na łóżku i przywdziawszy pantofle na wysokich obcasach, czekała ze spuszczonym wzrokiem, stojąc przed Sir Stephenem, który oparł się o okno. Słońce było już wysoko - przenikało przez zasłony w kolorze groszku i ogrzewało jej biodra. O nie chciała dodać sobie w ten sposób odwagi, lecz pomyślała natychmiast, że powinna mocniej się uperfumować, że nie pomalowała koniuszków piersi i że na szczęście ma na sobie pantofelki, bo lakier na paznokciach zaczął jej właśnie schodzić. Potem przyszło jej naraz do głowy, że w istocie czeka tak w tej ciszy i świetle na to, aż Sir Stephen skinie na nią lub każe upaść na kolana, rozpiąć go i pieścić. Lecz nie. Zrozumiawszy, że była odosobniona w swych myślach, zaczerwieniła się raptem, a jednocześnie wydało się jej śmieszne to, że się czerwieni: taka wstydliwość u nierządnicy! W tym momencie Sir Stephen poprosił by usiadła przy toaletce i posłuchała. Toaletką był tak naprawdę niski stoliczek przy ścianie, na którym leżały różne szczotki i flakoniki, nad nim zaś wisiało wielkie lustro z okresu Restauracji, w którym 0 siedząc w niskim karle mogła się swobodnie przejrzeć. W trakcie swojej przemowy Sir Stephen przechadzał się w tę i z powrotem i od czasu do czasu jego odbicie przechodziło przez lustro, w tyle za postacią O, wydając się bardziej odległe, gdyż tafla lustra była nieco zielonkawa i zmącona. U siedziała z rozchylonymi udami i ze zwisającymi po boku rękoma, miała chęć uchwycić to odbicie i zatrzymać w miejscu - łatwiej byłoby jej wówczas odpowiadać. Sir Stephen bowiem w precyzyjnej angielszczyźnie zadawał pytanie za pytaniem. O nie pomyślałaby nigdy, że mógłby kiedykolwiek je zadać. Zaledwie zaczął, przerwał na chwilę, żeby poprawić ją na siedzeniu, każąc jej przesunąć się w przód – musiała przewiesić jedną nogę przez poręcz karła, drugą zaś trzymała nieco zgiętą na podłodze. W ten sposób ukazywała w lustrze swym własnym i Sir Stephena oczom swoje rozchylone wejście, wyglądające tak jakby opuścił je przed chwilą jakiś niewidzialny kochanek. Sir Stephen powrócił do swoich pytań, które stawiał z sędziowską stanowczością i przebiegłością śledczego. Nie widziała go kiedy mówił, widziała za to siebie odpowiadającą. Czy odkąd wróciła z Roissy należała do jakiegoś mężczyzny poza nim i René? Nie. Czy poznała kogoś komu chciałaby się oddać? Nie. Czy masturbuje się w nocy, gdy jest sama? Nie. Czy miała przyjaciółki, którym pozwalała się pieścić, albo które sama pieściła? Nie (to "nie" było trochę niepewne). A przyjaciółki, których pożądała? No tak, Jacqueline, chociaż przyjaciółka to za wiele powiedziane. Należałoby raczej powiedzieć koleżanka, jak nazywają się nawzajem dziewczęta w pensjonatach. Po tej odpowiedzi Sir Stephen spytał czy ma fotografię Jacqueline, nawet pomógł jej wstać, by mogła ją odszukać. René, zdyszany gdyż wbiegł na trzecie piętro, zastał ją w salonie. O stała przy stole, na którym połyskiwały czarno-białe -niczym kałuże wody - wszystkie zdjęcia Jacqueline. Sir Stephen siedzący obok, na blacie stołu, brał jedno po drugim z rąk O, a następnie odkładał. Drugą ręką ściskał jej łono. Od chwili gdy przywitał się z René - nie cofając bynajmniej ręki, a nawet wpychając ją głębiej - nie zwracał się już więcej do niego. Wydało się jej to oczywiste: umowa pomiędzy Sir Stephenem a René dotyczyła wprawdzie jej, lecz pozostawiała ją z boku - sama była tylko jej przedmiotem i przyczyną. Skończyły się pytania, nie musiała już udzielać żadnych odpowiedzi to co miała robić, czym miała być, decydowało się poza nią. Zbliżało się południe. Słońce padające na stół zawinęło brzegi fotografii. O chciała je zebrać i rozprostować, żeby się nie niszczyły, lecz jej ruchy były mocno niepewne, tak ręka Sir Stephena zdążyła ją już rozpalić. Nie dosięgła ich nawet, jęknęła i znalazła się naraz na plecach, leżąca na stole, gdzie popchnął ją Sir Stephen, pośród fotografii, z rozłożonymi, zwisającymi nogami. Nie dotykała stopami podłogi, jeden pantofel zsunął się i upadł bezgłośnie na biały dywan. Słońce świeciło jej prosto w twarz: zamknęła oczy. Dużo później przypomniała sobie, a w pierwszej chwili wcale jej to nie zdziwiło, że kiedy tak leżała, była świadkiem dialogu pomiędzy Sir Stephenem a René, czując się tak, jakby jej to zupełnie nie dotyczyło, a jednocześnie jakby przeżyła to już kiedyś. I rzeczywiście przeżyła już coś takiego, wówczas gdy René zabrał ją po raz pierwszy do Sir Stephena i kiedy rozmawiali o niej w podobny sposób. Za pierwszym jednak razem była dla Sir Stephena nieznajomą, a pośród nich dwóch René mówił więcej. Od tego czasu Sir Stephen zdążył nagiąć ją do swoich najwymyślniejszych zachcianek, ukształtować na swoją miarę, sprawić, że spełniała posłusznie, jakby samoistnie, najbardziej upokarzające żądania. Nie miała do oddania niczego, czego by już od niej nie uzyskał. Przynajmniej tak uważała. Teraz mówił on, tak zazwyczaj małomówny, a jego słowa, jak i słowa René, gdy odzywał się czasem, wskazywały, że nie po raz pierwszy wracali do rozmowy na jej temat. W większej części chodziło o to, co jeszcze można z niej wydobyć i jak wspólnie skorzystać z tego, czego się obaj przy niej nauczyli. Sir Stephen zgodził się, że O jest nieporównanie bardziej pociągająca, gdy ma na ciele ślady, jakiekolwiek by one nie były, może dlatego, że dzięki nim nie może niczego udawać, wskazują one natychmiast komuś kto je ogląda, że wobec niej wszystko jest dozwolone. Gdyż inną sprawą jest o tym wiedzieć, inną zaś mieć nieustannie przed oczami tego dowód. René miał rację chcąc by była chłostana. Postanowili, że będą robić to w dalszym ciągu -niezależnie nawet od przyjemności jakiej dostarczają im jej krzyki i łzy – tak często jak to będzie konieczne, żeby stale miała na ciele ślady bicza. Osłuchała leżąc na wznak, rozpalona, choć nieruchoma i wydawało się jej, że Sir Stephen, przez jakąś substytucję, zwraca się do niej. Jak gdyby był w jej ciele, jakby to on doświadczył tego niepokoju, tego strachu, pohańbienia, lecz również potajemnej dumy i rozdzierającej rozkoszy, której doznawała zwłaszcza pośród tłumu przechodniów, gdy wsiadała do autobusu, a także w studiu wśród modelek i techników- dumy, że jeśli którejś z tych istot przydarzyłby się wypadek, trzeba byłoby ją ułożyć na bruku i wezwać lekarza, to nawet wtedy, bezsilna i naga strzegłaby swego wewnętrznego sekretu. Każda istota, tylko nie ona: to było niezależne od jej milczenia, gdyż jej sekret nie należał do niej. Nawet gdyby chciała, nie mogła sobie pozwolić na najmniejszy kaprys - taki też był sens jednego z pytań Sir Stephena nie mogła - ot, tak, na własne konto - zagrać w tenisa, albo popływać, nie przyznając się do tego natychmiast. Czuła się spokojna, że było jej zabronione - całkiem materialnie, tak jak krata klasztorna w sposób materialny broni mniszkom wyjścia. Jakże tu liczyć, że Jacqueline jej nie odepchnie, nie narażając się jednocześnie na ryzyko opowiedzenia jej całej prawdy, czy choćby jej części? Słońce zdążyło się już obrócić i nie świeciło jej prosto w twarz. Jej łopatki przykleiły się do błyszczących fotografii, na których leżała, a kolana wyczuły szorstką tkaninę marynarki Sir Stephena, który się do niej zbliżył. René i on chwycili ją za ręce i postawili na nogi. René wziął jej pantofelki. Miała się ubrać. Było to podczas śniadania w Saint-Cloud, nad brzegiem Sekwany, kiedy Sir Stephen znalazłszy się z nią sam na sam przy stoliku, zaczął ją wypytywać. U stóp żywopłotu z ligustru okalającego taras, na którym rozstawione były stoliki nakryte białymi obrusami, przebiegał pas kwitnących, ciemnoczerwonych piwonii. O długo nie mogła ogrzać nagimi udami metalowego siedzenia krzesła, na którym spoczęła, posłusznie unosząc suknię, zanim jeszcze Sir Stephen dał jej znak. Słychać było szmer wody uderzającej o burty łódek przycumowanych do drewnianego pomostu zamykającego esplanadę. Sir Stephen siedział naprzeciw O, która odpowiadała powoli, zdecydowana nie powiedzieć jednego słowa, które nie byłoby prawdą. Chciał wiedzieć, dlaczego podobała się jej Jacqueline. Przecież to takie nieskomplikowane: była zbyt piękna dla O, jak te wielkie lale wręczane biednym dziewczynkom, tak wielkie jak one same, których boją się dotknąć. Jednocześnie wiedziała też dobrze, że skoro nie szukała z nią zbliżenia, to dlatego, że nie miała na to ochoty. W tym miejscu podniosła oczy, które dotąd wpatrzone były w rosnące w dole piwonie i spostrzegła, że Sir Stephen nie spuszcza wzroku z jej ust. Słuchał jej, czy też nie - może zwracał uwagę jedynie na dźwięk jej głosu, ruchy warg? Zamilkła gwałtownie, a spojrzenie Sir Stephena powędrowało w górę i skrzyżowało się z jej własnym. To co w nim wyczytała było dla niej tak oczywiste, dla niego zaś równie oczywiste było, że odczytała to właściwie, że oboje zbledli. Skoro ją kochał, czy wybaczy jej, że to dostrzegła? Nie była w stanie oderwać od niego oczu, uśmiechnąć się, lub choćby powiedzieć cokolwiek. Jeśli ją kochał, czy miałoby to jednak jakieś znaczenie? Gdyby groziła jej śmierć, pozostałaby równie nie ruchoma, niezdolna do najmniejszego gestu, do ucieczki - nogi nie uniosłyby jej. Bez wątpienia nie żądał od niej nigdy nic poza posłuszeństwem, póki nie zaspokoił swojej żądzy. Czy na pewno jednak, od czasu gdy René przekazał mu O, wszystko dałoby się wytłumaczyć żądzą? To, że wzywał ją do siebie coraz częściej, niekiedy tylko dla samej jej obecności, nie żądając od niej niczego? Siedział naprzeciw niej równie milczący i nieporuszony jak ona. Mężczyźni przy sąsiednim stoliku, o wyglądzie businessmanów, rozmawiali głośno popijając kawę, tak czarną i mocną, że jej zapach docierał aż do nich. Dwie Amerykanki, wyniosłe i eleganckie, przerwały posiłek, żeby zapalić papierosa; żwir skrzypiał pod nogami kelnerów - jeden z nich podszedł, żeby napełnić szklankę Sir Stephena, w trzech czwartych opróżnioną, lecz czy miało jakiś sens nalewać komuś, kto jest zastygłą statuą, somnambulikiem? Nie sprzeciwiał się. O patrzyła zachwycona jak jego oczy-szare i pałające-odrywają się od jej oczu tylko po to, by przewędrować przez jej ręce, piersi i znów powrócić. Ujrzała na jego twarzy jakby cień rodzącego się uśmiechu, na który ośmieliła się odpowiedzieć. W dalszym ciągu jednak nie mogła wydusić słowa. Cud, że oddychała.

Koniec cz. 2 *

 

* Znalezione w sieci (autor tej wersji nieznany)

 

Skopiuj link do postu


Odnośnik do odpowiedzi

Cuckoldplace Poland © 2007 - 2024

Jesteśmy szanującym się forum, istniejemy od 2007 roku. Słyniemy z dużych oraz udanych imprez zlotowych. Cenimy sobie spokój oraz kulturę wypowiedzi. Regulamin naszej społeczności, nie jest jedynie martwym zapisem, Użytkownicy stosują się do zapisów regulaminu.

Cookies

Umieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę.

Polityka Wewnętrzna

Nasze Forum jest całkowicie wolne od reklam, jest na bieżąco monitorowane oraz moderowane w sposób profesjonalny przez ekipę zarządzającą. Potrzebujesz więcej informacji? Odwiedź nasz Przewodnik. Jednocześnie przypominamy, że nie przyjmujemy reklamodawców. Dziękujemy za wizytę i do zobaczenia!

×
×
  • Dodaj nową pozycję...